Edgar Degas. Wystawa „Degas à l’Opéra” w Musée d’Orsay w Paryżu.
Wyleciałam z Paryża kilka dni przed otwarciem wystawy „Degas à l’Opéra” Edgara Degasa, ale oto znów jestem w Musée d’Orsay. Powracam jak telemarketer z garami, mejl ze złym adresem albo apokatastasis u stoików, wybierzcie sobie środek stylistyczny, który najbardziej do Was przemawia.
Co znajdziecie w felietonie?
Jesienią 2017 roku, w stulecie śmierci Edgara Degasa (1834-1917), w Musée d’Orsay w Paryżu można było podziwiać fenomenalną wystawę „Degas. Danse. Dessin. Hommage à Degas avec Paul Valéry” [Degas. Taniec. Rysunek. Hołd dla Degasa Paula Valéry’ego]. Prawie dwa lata później, dla odmiany w 350-lecie utworzenia Opery Garnier, w tym samym miejscu zorganizowano „Degas à l’Opéra” [Degas w operze], kolejną wystawę poświęconą artyście. I kolejną, o której trudno krótko napisać. Nic dziwnego, bo i związek Degasa z operą nie należał do najkrótszych – wiernie trwał u jej boku przez kilka dekad.
[Tekst jest rozszerzoną wersją mojego wpisu o wystawie, który opublikowałam na fanpage’u Wernisażerii na Facebooku 19 2019]
Edgar Degas, a właściwie Hilaire-Germain-Edgar de Gas, przez całe życie kręcił się dookoła opery. Jak przystało na dżentelmena z porządnej, bankierskiej rodziny, od młodości w niej bywał, a od swojego debiutu w 1860 roku nie tylko bywał, ale też i ją malował. A gdy 1868 roku uwiecznił słynną primabalerinę Eugénie Fiocre tańczącą w „La source”, obraz, który swoją drogą przeszedł bez większego echa, podjął decyzję i postanowił tworzyć już tylko na jeden temat: baletnic. I słowa dotrzymał.
Degas w operze, opera u Degasa
Edgar Degas był prawdziwym psychofanem opery i jej zakamarków, niektóre spektakle potrafił oglądać kilkanaście albo nawet kilkadziesiąt (!) razy. W jego dorobku znalazło się prawie tysiąc „operowych” prac zrealizowanych w różnych mediach i technikach. Mam wrażenie, że na wystawie „Degas à l’Opéra” pokazywano niewiele mniej: oprócz obrazów i rysunków znalazły się wachlarze, notatki, szkice w notesie, rzeźby, a nawet… prześwietlone zdjęcia!
Wielką przyjemność sprawiło mi śledzenie w kolejnych salach „kolorystycznej” ścieżki Edgara Degasa. Początkowo używał szarej kolorystyki, w którą z czasem wkradły się bardziej żywe barwy, na ostatnim etapie wręcz mało realistyczne. Degas przeszedł od monochromatyczności grisaille do „orgii kolorów”, jak sam to ujmował. Mimo że z upływem lat sposób malowania kostiumów ewoluował, jedno pozostało bez zmian – tancerki.
Dla Degasa opera to nie tylko gmach, choć pojawiają się u niego w pracach korytarze czy foyer z wizerunkami przyjaciół. Dla Degasa opera to specyficzny, zamknięty świat, inna galaktyka, cały mikrokosmos: składają się na niego baletnice, muzycy, suflerzy, widownia, scenografia, kostiumy, ale przede wszystkim – kulisy i próby, wszystko to, co zazwyczaj jest ukryte przed widzami.
Opera to nie miejsce, to styl życia Edgara Degasa
W 1870 roku za kulisy wprowadził go Ludovic Halévy, przyjaciel ze szkoły, który wówczas był już wziętym dramaturgiem i współautorem m. in. libretta „Carmen” Georges’a Bizeta czy „Życia paryskiego” Jacques’a Offenbacha. W ramach wdzięczności Edgar Degas namalował portret Halévy’ego, pokazywany osiem lat później na czwartej Wystawie Impresjonistów. Co jest o tyle zabawne, że artysta całe życie odcinał się od tego nurtu.
Łączyły go z nim względy towarzyskie i kolory, ale Degas żywiołowo gardził uwiecznianiem zmieniającego się światła i wystawaniem godzinami w plenerze, tym bardziej, że cierpiał na światłowstręt. Z wiekiem pojawiło się u niego zwyrodnienie plamki żółtej, przez co stopniowo tracił wzrok, unikał szczegółowego malowania twarzy, za to preferował wyrazisty, wręcz nieco toporny kontur i wybierał pastele, a nie olej.
Zresztą XIX-wieczni malarze w ogóle nie mieli szczęścia do wzroku. Claude Monet cierpiał na zaćmę, dlatego nie rozpoznawał detali i miał problem z kolorami, Vincent van Gogh prawdopodobnie ksantopsję, czyli widzenie świata w kolorze żółtym, a z kolei Charles Meryon w kolorze żółto-niebieskim, jako że chorował na zaburzenie widzenia barw. (Post)impresjonizm idzie łeb w łeb z optometrią, fakty.
Tak czy inaczej, od 1870 roku Edgar Degas miał dostęp do materiału, który mógł przerabiać w nieskończoność, i to dosłownie. Kiedyś usłyszałam anegdotkę, jakoby malarz chcąc „poprawić” sprezentowany obraz, zabrał go znajomemu z domu i tak go „poprawił”, że go całkiem zniszczył. Obraz, nie znajomego, chociaż podejrzewam, że z kolei za ten numer to znajomy miał ochotę zniszczyć Degasa. Przynajmniej ja bym miała.
Pan Degas i Pani Opera
Śmiałam się, że wystawa nie powinna się nazywać „Degas w operze”, tylko „Pan Degas i Pani Opera”, bo to są jej faktyczni bohaterowie. 350. rocznica założenia przez Ludwika XIV Opéra national de Paris stała się pretekstem do opowiedzenia jej historii w jak najciekawszy sposób. Szczęśliwie dla nas natychmiast na celowniku pojawił się Edgar Degas i jego obsesja na punkcie opery jako takiej.
Ale na wystawie oprócz miliona (lub coś koło tego) baletnic pojawiają się też takie smaczki jak obrazy opery innych artystów, między innymi wielka, imponująca makieta pałacu Garnier albo wspaniałe makiety scenografii, takie jak brzegu Nilu do „Aidy” autorstwa Jeana-Louisa Chereta. Były również oryginalne notatki na temat scenografii czy projekty kostiumów np. baletnicy lub arlekina autorstwa Ludovica Lepica (to nie ten Lepic od Montmartru i crème brûlée Amelii, sorry).
Degas kochał operę nawet mocniej ode mnie, w co trudno uwierzyć. Jeśli czytaliście moją wrześniową relację na Facebooku z Opery Paryskiej i „Les Puritains” Vincenza Belliniego, to wiecie, o co mi chodzi. Jednak w przeciwieństwie do mnie Degas załapał się jeszcze na pierwszy budynek opery, Le Peletier, który spłonął w 1873 roku. Na drugi, Opera Garnier, załapaliśmy się oboje, a na trzeci, Opera Bastylia – tylko ja. Jest równowaga w przyrodzie.
Co działa na ciała, na Degasa też działa
Dla Edgara Degasa opera to prawdziwa wylęgarnia inspiracji, inkubator pomysłów, laboratorium możliwości. To w operze odkrył monotypię, to dzięki operze mógł jak nawiedzony eksperymentować, stąd na wystawie znajdą się i wspomniane już wachlarze (echa japonizmu, czyli typowej dla jego pokolenia fascynacji Japonią), i negatywy zdjęć zrobionych przez artystę zimą 1895/1896 roku, i „tableaux en long” (czy jest jakiś polski odpowiednik tej nazwy, ktoś wie? podłużny obraz brzmi komicznie), pierwszy raz zastosowane w „Lekcji tańca” z 1879 roku.
Degas eksperymentował również z różnymi punktami widzenia (z góry, z boku, z dołu, na wprost itd.), różnicami w oświetleniu, nietypową kompozycją (fragmentaryzacją obrazu, skupianiem się na detalu, takim jak np. loża teatralna, ucinaniem modeli w dość nietypowym momencie, np. powyżej talii, asymetrią czy – znów zapożyczonymi z drzeworytów japońskich – pustą przestrzenią na płótnie). Jednak przede wszystkim szalał z badaniem ciała w ruchu.
Bo Edgar Degas miał obsesje na punkcie ruchu, a właściwie ciała w ruchu, jego wszystkich linii i krzywizn. Ale dla artysty „ciało” to w równej mierze tak samo kostium, jak i skóra. Czasem trudno powiedzieć, gdzie przebiegają granice, ponieważ spódniczka tutu w tamtych czasach jest raczej golizną niż strojem.
Lekcja ziewania Edgara Degasa
Degas przez wiele lat gromadził notatniki, w których zapisywał swoje spostrzeżenia, a także robił szkice oraz wyjątkowo trafne karykatury. Zanim urodzi się Henri de Toulouse-Lautrec i zacznie malować tancerki, tyle że kankana, największym dokumentalistą Paryża XIX wieku był właśnie Edgar Degas.
Degas, tak jak później i Toulouse-Lautrec, wolał malować sytuacje spontaniczne, niewyreżyserowane, zakulisowe, intymne: baletnice podczas prób, odpoczynku albo kąpieli. Takim nawiązaniem do myjących i czeszących się kobiet Degasa jest „Toaleta” Lautreca (koniecznie przeczytajcie moje dwa teksty o Henrim de Toulouse-Lautrecu).
Edgar Degas nie sprowadzał cielesności i ruchu tylko do tańca, malował „nietaneczne” gesty: drapanie się po plecach, poprawianie baletek, podciąganie ramiączek, ziewanie z szeroko otwartą paszczą. Z fotograficzną precyzją i nowoczesnym kadrowaniem maluje migawki. Jego obrazy są jak namalowane zdjęcia, zastygłe gesty, uchwycone na zawsze wygięte szyje, ramiona i dłonie, zamrożony układ stóp czy bezbłędne ułożenie point.
Malowany fotoreportaż Edgara Degasa
Ale tak jak dla Edgara Degasa ruch to nie tylko taniec, tak balet to nie tylko lekkość, gracja i łabędzie wyrafinowanie. Degas maluje swój reportaż obiektywnie, nie przedstawia polukrowanego wizerunku laleczek w tutu: oddaje wszystkie aspekty zza kulis, zmęczenie i zniechęcenie baletnic, twarze wykrzywione z wysiłku. Słowem: mało medialne grymasy.
I właśnie studium ruchu to jest to, co mnie najbardziej powaliło na wystawie „Degas à l’Opéra”, zestawienie ze sobą prac z następującymi po sobie fazami ruchu narysowanymi mniej lub bardziej szkicowo. Najpierw jest jedna postać w pozycji arabesk, potem dwie, później trzy, kolejny rysunek jest rozszerzony o elementy kostiumu, potem o kolor i tak dalej. No bajka!
Dzięki temu można było prześledzić etapy pracy Edgara Degasa. A gdyby zaanimować te prace, otrzymalibyśmy interesujący efekt. Ta „fazowość” przypomina przodka kinematografii, szacowny wiktoriański wynalazek Eadwearda Muybridge’a i Étienne-Jules Mareya. Chronofotografia, czyli metoda wielokrotnej ekspozycji w określonych odstępach czasu, niestety nie ma polskiego tłumaczenia, a szkoda – czyż „czasozdjęcie” nie brzmiałoby uroczo?
Nie każdy obraz nosi stringi
Oprócz obrazów na wystawie „Degas à l’Opéra” w Musée d’Orsay były dziesiątki niedokończonych szkiców (na przykład z postacią baletnicy oraz z samotnymi nóżkami tuż obok, nieco to makabryczne). Uwielbiam takie lekkie, niedokończone, jakby urwane w połowie prace, bo one nie mają zionąć dopracowaniem i skończonością jak malarstwo flamandzkie, tylko pobudzać wyobraźnię, wywierać wrażenie, wywoływać określone emocje.
To nie stringole wystające metr ponad spodniami ani dekolt do kolan, tylko co jakiś czas migające subtelnie ramiączko od stanika. Rozbudza wyobraźnię, a nie wali dosłownością po oczach tak, że nie ma miejsca na niedomówienia. I dla mnie taka jest różnica między np. Degasem a Breuglem, którego ostatnio naoglądałam się podczas Biennale Paris.
Dlatego kocham impresjonizm (i postimpresjonizm) tak samo mocno jak sztukę współczesną. Chociaż akurat Edgar Degas był takim trochę oszukanym impresjonistą, bo jeśli zestawi się jego malarstwo na przykład z twórczością Édouarda Maneta, to w rzeczywistości z impresjonizmem ma tyle wspólnego, co ja – nomen-omen – z baletem. Nie za dużo.
Małe szczurki albo prostytucja w tiulu w malarstwie Edgara Degasa
Jeśli chodzi o eksperymenty Edgar Degasa ze światłocieniem, to na wystawie jest jedyna rzeźba, którą artysta pokazał za życia (a dokładnie na szóstej Wystawie Impresjonistów w 1881 roku), czyli „Mała czternastoletnia tancerka”. Degas zrobił ją po to, żeby móc obserwować, jak zachowuje się światło, taki spryciarz. Obok rzeźby znajdował się rysunek, więc mogłam porównać szkic z efektem końcowym. Najlepsze jest to, że w oczach ówczesnych widzów ta rzeźba nie było żadną sztuką, tylko jakąś kpiną, żartem, lalką ubraną w spódnicę.
Reakcja na „Małą czternastoletnią tancerką” idealnie ukazuje hipokryzję XIX-wiecznego społeczeństwa, które było zawstydzone tak niemoralną małolatą z udami na wierzchu. W rzeczywistości wszyscy wiedzieli, że świat młodych baletnic ma więcej wspólnego z burdelem niż z kościołem i prędzej czy później każda z dziewczyn zostaje utrzymanką.
Małolata Degasa nazywa się Marie van Goethem i była jedną z małych szczurków. W języku francuskim określenie „les petits rats” (dosł. małe szczurki) oznacza młode tancerki szkoły baletowej Opery Paryskiej. Dziewczyny wywodziły się z nizin społecznych i zarabiały w balecie tyle, co nic, dlatego normą było posiadanie protektora, dziś byśmy powiedzieli – sponsora. Takim sponsorem był jeden z subskrybentów albo abonentów, to znaczy mężczyzn posiadających abonament do opery; koneserów może nie tyle baletu, co raczej baletnic.
Koneserzy baletu i matki-swatki u Edgara Degasa
U Edgara Degasa jednego z tych koneserów może dostrzec na obrazie „Próba baletowa na scenie”, siedzi na krześle w prawym górnym rogu. Zazwyczaj abonenci są ubrani na czarno, noszą cylindry i kręcą się za kulisami czy we foyer. Bo od 1831 roku, zgodnie z decyzją menadżera opery Louisa-Désiré Vérona (o znamiennym drugim imieniu – po francusku désirer to pożądać), stali bywalcy oficjalnie mogli przebywać w salach podczas prób albo we foyer, gdzie spotykali się z baletnicami.
Dla młodych dziewczyn balet był szansą na awans społeczny, a że ocierał się o prostytucję? No cóż, nikt z tym nie miał problemu. Co się wydarzyło w Operze, zostawało w Operze. Do znalezienia sobie sponsora baletnice były zachęcane przez tak zwane „matki”, bo równie dobrze mogły to być ciotki czy kuzynki. Takie „matki” możecie zobaczyć na przykład na obrazie Edgara Degasa „Oczekiwanie” albo „Egzamin taneczny”.
Baletnica i „matka”
Théophile Gautier, ten sam, który w 1836 roku w przedmowie do powieści o lubiącej przebierać się za mężczyzn śpiewaczce operowej de Maupin wprowadził do literatury sformułowanie Victora Cousina „sztuka dla sztuki, w innej swojej powieści („Les deux étoiles” z 1848 roku) napisał wprost, że 12, 13-letnia baletnica jest zepsuta jak stary dyplomata, naiwna jak dzikus i mogłaby nawet największą kurtyzanę nauczyć paru nowych sztuczek. Przeważnie baletnice nie miały wyboru i żeby tańczyć, musiały „zadowolić” baletmistrza, choreografa czy reżysera. O ile płótna Degasa były kolorowe, a w późniejszym okresie dosłownie pastelowe, to rzeczywistość większości baletnic była szara.
Edgar Degas: malarz, rzeźbiarz, fryzjer
Półtora wieku temu krążyły ploty o relacji Degasa z Marie van Goethem, ale dla mnie bardziej istotne było, że przyodziana w prawdziwą sukienkę, baletki, z peruką z prawdziwych włosów, rzeźba pierwotnie wykonana była z wosku i kompozytów. Po śmierci artysty odlano z brązu 28 kopii „czternastolatki” i jedną z nich można było podziwiać na wystawie „Degas à l’Opéra”. No niestety, to nie oryginał, wosk nie jest tak wiekuisty jak szlachetny brąz.
Próbowałam zrobić zdjęcie tak, żeby jak najmniej osób plątało się w kadrze, ale, jako że była to epoka sprzed pandemii i social distancing, ludzie chodzili przyklejonym do siebie stadem i niemożliwe było ujęcie samej rzeźby.
Ta mała tancerka interesowała mnie jeszcze z tego powodu, że Edgar Degas jako pierwszy artysta ubrał rzeźbę w prawdziwe stroje, a my, czyli Pawel Wocial i ja, również to robimy! Nawet je dla nich szyjemy! Tak było m. in. z kreacją dla mierzącej ponad dwa metry wysokości rzeźby Pawła „Look at Me (New Capitoline Wolf)” z 2011 roku, ikony mody, pokazywanej na wielu wydarzeniach, w tym w ramach Paris Fashion Week. Na ostatnią wystawę w Niemczech, w związku z 45-leciem nawiązania stosunków dyplomatycznych między tym państwem a Chinami, zaprojektowałam dla niej tradycyjny chiński ubiór kobiecy.
***
Na koniec taka sprawa.
Na wystawie „Degas a l’opera” w Musée d’Orsay w Paryżu wszystkie zdjęcia ze mną wyszły niewyraźnie, nie mam pojęcia, dlaczego. Poza tym musicie mi wybaczyć, że wyglądam mdło i nijako – nie są to focie mojego życia, źle się czułam, co widać po moich oczach, i nie miałam głowy nawet do czerwonej szminki, więc sami rozumiecie grozę sytuacji. Dobrze że nie jestem blogerką modową czy beauty, bo z takim podejściem daleko bym nie zajechała. Ale za to sztuka Edgara Degasa jest piękna, a to najważniejsze.
5 komentarzy
Dobrze pisze „ta Wernisażeria” . Trafia celnie. Pani Kamila jest artystką, więc wie dobrze, że sztuka to „świat odczuwany” bardziej jeszcze, niż „świat widziany” przez nas wokoło. Jest subtelnym Recenzentem, który nie mówi odbiorcom sztuki wprost, co im ma dać szczęście, co im ma się podobać. Ona delikatnie podpowiada nam to co w/g niej na uwagę szczególną zasługuje, przy okazji nieźle żartując.My możemy jej zaufać lub nie, zaakceptować lub nie. Nie obrazi się. A że trafia wprost w nasze serca, to ja akceptuję takie pisanie. Bo to pisanie jest także sympatyczne. Dlaczego? Bo mądra jest nie będąc przy tym Mądralą. Wierzę jej, mając do takiego pisania zaufanie, tak jak wierzę dobremu lekarzowi, tak jak wielu ufa swemu spowiednikowi, tak jak wszyscy wierzymy dobremu Pisarzowi. Temu który pisze uczciwie, nie kombinując. Miło się to czyta, bo dowcipnie i uroczo, lekko i przyjemnie napisane jest, „bez kosmicznych uniesień”, bez „poddańczego klękania”. A że także dowcipnie, to i nie dłuży się. Artystka-blogerka Kamila nawet znane nam rzeczy przywołuje tak, jakby wyciągała mokry kamień z rzeki naszej pamięci, delikatnie go palcach obraca, szuka idei,… i tak przemyślaną, przywołaną z pamięci ideę pokazuje tak, że te kamyki mokre, błyszczące, „świetlisto-kolorowe smaczki” same przemawiają. Wszystkie. I jeszcze jakby ich było mało, to ubarwia dowcipnie tym, co się dzieje schowane za nimi, na drugim planie płócien, w „ciemnych zakamarkach” pracowni mistrzów. Smaczny z niej „wesołek”.
O masz, ale elaborat!! Bardzo Ci dziękuje za tak piękne słowa, a właściwie całą recenzję Wernisażerii 🙂 <3
Najlepiej by było, gdybyś umieścił ją w dziale rekomendacji na fanpage'u, bo wtedy więcej osób mogłoby z niej skorzystać: https://www.facebook.com/wernisazeria/reviews
Brawo, dzięki Twojej recenzji mam pełen obraz twórczości i życia artysty i, co najważniejsze, Twój osobisty odbiór jego dzieł, co powoduje, że ma się ochotę (ja mam ochotę 😀) zaangażować się w pogłębiony proces poznawczy 🥰
Zofia, bardzo Ci dziękuję za te słowa 🥰 to najlepsza wiadomość, że mój tekst tak oddziałuje! Fantastycznie, bo rozbudzenie ciekawości i chęci zgłębiania sztuki albo większego zaangażowania czytelników to mój cel 😀
Jak zwykle pięknie! Lekko ale nie płytko. Zazdroszczę!