Wystawa „Hasior. Trwałość przeżycia” w Zamku Królewskim w Warszawie.
Władysław Hasior mówił, że poza wodą, ogniem, powietrzem i ziemią „piątym żywiołem jest ludzka zdolność fantazjowania”. A ja z kolei mówię, że wystawa „Hasior. Trwałość przeżycia” w Zamku Królewskim w Warszawie sama w sobie jest czystym piątym żywiołem. Bo fantazja, fantazja jest od tego, żeby zachwycać się Hasiorem na całego czy jak to tam leciało.
Co znajdziecie w recenzji?
„Hasior. Trwałość przeżycia” to nie jest zwykła wystawa, ale w przypadku tego artysty mówienie, że coś jest zwykłe, samo w sobie byłoby niezwykłe. Nie dość, że wystawę zorganizowano w ramach obchodów jubileuszu 50-lecia odbudowy Zamku Królewskiego, to jeszcze nawiązuje do pierwszej ekspozycji Władysława Hasiora, która pół wieku temu miała miejsce w tych samych murach, ale nie takich samych – wtedy Zamek był jeszcze w stanie bardzo surowym.
Wystawa „Hasior. Trwałość przeżycia” w Zamku Królewskim w Warszawie
Na bieżącej wystawie są zdjęcia z tamtej pradawnej wystawy; wstrząsający jest widok rozbuchanych prac Władysława Hasiora na tle łysych, ceglanych ścian Sali Senatorskiej. Żeby było ciekawiej – niektóre wówczas prezentowane obiekty można podziwiać i dziś wśród ok. 90 prac pokazywanych w Zamku Królewskim w Warszawie. Asamblaże, sztandary, betonowe rzeźby odlewane w ziemi, a także rysunki oraz slajdy (do śmierci Hasior zdążył namachać ich ok. 20 tysięcy!!) pochodzą zarówno ze zbiorów polskich muzeów, jak i z kolekcji prywatnych.
Bieżąca wystawa kuratorowana przez Katarzynę Rogalską i Jacka Chromego składa się z 9 części (Nabieranie kształtów, Gdzie są chłopcy z tamtych lat, Kapliczka błękitnej nadziei, Nad wodą wielką i czystą, Wyrwane z ziemi, Chwała kobietom, Sam na sam z Hasiorem, Przeciw złudom, Grające organy) i zapewnia przejazd przez wszystkie stacje twórczości Władysława Hasiora.
Dzieciństwo Władysława Hasiora
Wystawa zaczyna się od czasów nauki Hasiora w zakopiańskiej szkole Antoniego Kenara, fascynacji sportem (jest zdjęcie artysty podczas zawodów) oraz studiów na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych (można podziwiać jego szkice-rysunki do ceramicznych stacji Drogi Krzyżowej, czyli jego pracy dyplomowej, oraz projekt kamiennej lub betonowej płaskorzeźby do jednej ze stacji) poprzez rozliczenie się z okresem wojennej rzeczywistości (prace historyczne i martyrologiczne), smakowite słodko-gorzkie asamblaże i sztandary aż po „Organy” stojące od 1966 r. na przełęczy Snozka niedaleko Czorsztyna. Czorsztyn jest zaś niedaleko Szczawnicy, a Szczawnica niedaleko Nowego Sącza. To już jesteście lepiej zorientowani niż Google Maps.
To właśnie w Nowym Sączu 14 maja 1928 r. urodził się Władysław Hasior. Był nieślubnym synem praczki Walerii Hasior i nowosądeckiego chłopa. Ojczym wcześnie wyrzucił go z domu i młody Władek musiał sam się utrzymywać. W czasie wojny pracował w zakładach kolejowych, potem budował okopy. Po wojnie chciał kontynuować naukę w gimnazjum, ale nie było go na to stać. Żeby mieć jakiekolwiek pieniądze na życie, chodził po domach i sprzedawał pieczywo. To były czasy, kiedy jeszcze na widok glutenu nikt nie żegnał się lewą nogą przez ramię.
Z przybranymi braćmi i matką Hasior miał dobry kontakt, ale z jej mężem spotka się dopiero wiele lat później. Przyczyną nie był opóźniony o kilka dekad wykwit uczuć do pasierba, tylko interes, który ojczym miał do Hasiora, wówczas będącego już celebrytą. Otóż chodziło o to, żeby artysta załatwił zwolnienie lub odroczenie służby wojskowej dla jednego z przyrodnich braci. Do kolejnego spotkania jakoś dziwnym trafem już nigdy nie doszło.
Dobry duch numer 1. Maria Butscherowa-Długopolska
Na szczęście Władysław Hasior od początku miał szczęście do życzliwych ludzi, którzy kompletnie bezinteresownie mu pomagali. Pierwszym „dobrym duchem” była Maria Butscherowa-Długopolska, nauczycielka i harcerka. Butscherowa-Długopolska jeszcze w latach 30. prowadziła w Nowym Sączu hufiec żeński. W czasie wojny była łączniczką i wolontariuszką Rady Głównej Opiekuńczej, a w mieszkaniu druhny spotykali się żołnierze Związku Walki Zbrojnej. Jej mąż Zbigniew został rozstrzelany w Auschwitz w 1941 r.
Po wojnie Maria pracowała jako sprzedawczyni w sklepie prywaciarza, a potem w oddziale Narodowego Banku Polskiego, jednak cały czas była związana z harcerstwem. I tak poznała Hasiora. Podobno przykuł uwagę druhny tym, że już wtedy, jako 19-latek, robił kapitalne totemy obozowe z drewna (w przyszłosci będzie robił asamblaże-totemy z widelców, futra, żarówek, butelek, pleksi, sznurów, tkanin, łańcuchów, kości, wszystkiego, jak leci; gdyby żył w naszych czasach, pewno dorzucałby do tego stare ajfony).
To właśnie Butscherowa-Długopolska namówiła go, żeby poszedł do Szkoły Przemysłu Drzewnego w Zakopanem, która wówczas była bliższa zawodówce niż liceum. Zależało jej na to, żeby ten biedny wrażliwy chłopak miał jakiś zawód, przecież do końca życia nie będzie śmigał po ludziach z bułami. A stolarz pracę zawsze znajdzie, na meble – w przeciwieństwie do glutenu – nietolerancji nikt nie ma, no chyba, że jest skrajnym minimalistą.
Zaczyna szafa grać
Maria Butscherowa-Dłupolska tak jak mogła wspierała Hasiora mentalnie i materialnie, pomogła mu uzyskać stypendium, wysyłała do internatu jedzenie czy ciepłe ubrania, bo wcześniej, chociaż mieszkał w górach, nie miał nawet ciepłego kożucha. Z listów, które Władek pisał do niej podczas pierwszych miesięcy w liceum i mieszkania w internacie, bije rozczulający entuzjazm oraz wdzięczność. Mnie dodatkowo urzeka język – jakby powiedział Hasior – „pierwszorzędny”.
Na przykład Hasior szalenie cieszył się, że na Mikołajki dostał aż cztery paczki, w tym jedną z kuratorium krakowskiego (również zasługa Marii), w której były „spodnie długie popielate, ‘pierwsza klasa’, koszula, kalesony ciepłe, sweter (schodzony) i… pierzyna z poszwą, grzeje jak złoto, następnie szalik, skarpetki i stara bluzka […], którą dam sobie przerobić na wiatrówkę, jeśli będą miał pieniądze. I na dopełnienie buty! Z pierwszorzędnymi sznurówkami”.
Ale chyba najbardziej urzekł mnie list z listopada tego samego roku, chłopak oznajmia w nim, że „‘szafa gra’ rzeczywiście, bo w szkole mam dostać czapkę gimnazjalną za darmo, za to, że kiedyś i coś ze mnie będzie”. Może i dobrze, że tę czapkę dostał, bo faktycznie niebawem „coś” z niego było. „Coś” bardzo wielkiego.
Dobry duch nr 2. Antoni Kenar
Jeszcze „niewielki” Hasior wyemigorował z Nowego Sącza do Zakopanego z tylko jednym kuferkiem-walizką, ale za to – podobno!! – w pomalowanych na złoto butach. Złotych, a skromnych, ewidentnie to mój człowiek. Z tym samym kuferkiem w przyszłości pojedzie do Warszawy na studia. Przez lata przechowywał go – kuferek, nie Hasiora, Hasiora to trzeba by było przechowywać w formalinie – przyjaciel ze szkoły średniej, rzeźbiarz Stanisław Kulon. Dopiero niedawno eksponat trafił do zbiorów muzealnych i obecnie można podziwiać go na wystawie w Zamku Królewskim w Warszawie.
Jakie to szczęście, że druhnie Marii udało się namówić Hasiora na dalszą edukację. Trafił w idealny moment, ponieważ właśnie zaczynała się wielka metamorfoza zakopiańskiej Szkoły Przemysłu Drzewnego. Podzielono ją na trzy piony, przy czym pion artystyczny stał się Liceum Technik Plastycznych, którego kierownikiem został jej dawny absolwent, Antoni Kenar.
Przyszły mentor Hasiora był uczniem Karola Stryjeńskiego, dyrektora szkoły przed wojną, który później „zabrał” go do stolicy. Kenar studiował na Wydziale Rzeźby na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie (był autorem m.in. krzyża na grobie Stryjeńskiego i rzeźb na luksusowych polskich transatlantykach MS Batory i MS Piłsudski). Po Powstaniu Warszawskim został wywieziony przez Niemców do obozu pracy w Oberhausen i Essen, ale w końcu powrócił do Zakopanego. A jak powrócił, to szkołę do góry nogami wywrócił – przeorganizował wszystko i jeszcze więcej.
Państwowe Liceum Technik Plastycznych. Szkoła Kenara
Ponieważ Antoni Kenar jako artysta sam w swojej twórczości nie miał granic, ni kordonów i łączył elementy podhalańskie z lekkim kubizmem oraz art déco, na to samo postawił w szkole – z jednej strony na doskonały warsztat, z drugiej na indywidualny rozwój, swobodę twórczą, a z trzeciej na szacunek dla sztuki ludowej przy jednoczesnej znajomości tendencji w sztuce współczesnej. Jeśli czytają mnie dyrektorzy szkół plastycznych, to koniecznie przeczytajcie ten akapit jeszcze raz. I jeszcze raz. A potem kolejny i zaprawdę wtłoczcie pomysły Kenara do swojej placówki.
W każdym razie Liceum Technik Plastycznych w Zakopanem miało długą historię: założono je w 1876 r. jako szkołę snycerską. Po odzyskaniu Niepodległości zostało przemianowane na Państwową Szkołę Przemysłu Drzewnego. Po zreformowaniu jej przez Stryjeńskiego zaczęła mieć coraz wyższy poziom, nawet na Wystawie Sztuk Dekoracyjnych w Paryżu w 1925 r. otrzymała trzy nagrody za drzeworyty, metodę nauczania i dyplom złotego medalu za rzeźbę, a sam Stryjeński wyróżnienie honorowe.
Jednak dopiero za czasów Kenara – już jako Państwowe Liceum Sztuk Plastycznych – stała się najsłynniejszą w kraju szkołą artystyczną, kuźnią rzeźbiarzy takich jak – poza Hasiorem – Stanisław Kulon, Antoni Rząsa czy Bronisław „Buni” Tusk. Kenar został jej dyrektorem w 1954 r., zmarł w 1959 r. i kilka miesięcy później Liceum oficjalnie nazwano jego imieniem.
Najlepsze jest to, że po latach Władysław Hasior przyznał, że nie miał pojęcia, do jakiej szkoły idzie i dopiero na pierwszym świadectwie okazało się, że jest to Liceum Technik Plastycznych. Podobno to ja jestem zawsze nieprzytomna, ale widzę, że w porównaniu do niego to skupiam się jak saper na pierwszych praktykach w terenie.
Autoportrety i autoasamblaże
To Kenar ukształtował Władysława Hasiora i związał jego przyszłe życie z Zakopanem. Hasior zawsze bardzo ciepło wyrażał się o swoim dawnym nauczycielu i wspominał, że pedagog traktował go jak syna. To dzięki niemu – zgodnie z nazwą pierwszej części wystawy – zaczął „nabierać kształtu”. W Bibliotece Królewskiej w Zamku Królewskim w Warszawie znajduje się fotografia Antoniego Kenara autorstwa Konstantego Gordona, na którą „patrzy” Hasior z jednego ze swoich – jak ja to nazywam – autoasamblaży, czyli asamblaży-autoportretów.
Stworzony w latach 1962-1963 autoportret wygląda trochę tak, jakby artysta zainstalował się w kapliczce, ale nie jest to jedyny autoasamblaż na wystawie. W dalszej części jest świetny autoportret z 1979 r., tzw. „Autoportret z bykiem” (Hasior był zodiakalnym bykiem), z kapitalnymi oczami z kieliszków.
I to jest właśnie to, co uwielbiam w tym artyście – zabawę formą i nieskończone zagadki intelektualno-wizualne. Czy Hasior patrzył przez kieliszki? Czy też, jak większość artystów, za często zaglądał do kieliszka? A może po prostu miał szklane spojrzenie? Wszystko jest możliwe.
Na wystawie jest też jeszcze późniejszy, przygnębiający mnie „Autoportret z chandrą” (1987 r.) z czarnym materiałem na miejscu twarzy. Przy chandrze czy wręcz depresji w głowie kłębi się mnóstwo czarnych myśli, natomiast w tej pracy owe czarne myśli kłębią się zamiast głowy. Poniżej „głowy” znajduje się korpus, a jest nim gruby, przytulny sweter. Wychodzi na to, że Hasior był jesieniarą, zanim stało się to modne.
Natomiast wystawę zamyka już nie autoportret, ale portret Władysława Hasiora autorstwa Wojciecha Plewińskiego z 1962 r. Matko święta, jak on na nim wygląda!! Jak nic amant z Beskidów.
Apartament wielkości łóżka. Patodeweloperka w akademiku
Władysław Hasior spędził w Szkole Kenara pięć lat (1947-1952), w czerwcu doskonale zdał maturę (jak to napisał w jednym z listów: „dwie godziny temu ‘dojrzałem’”) i dostał się na studia na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie.
Latem startował w mistrzostwach Polski AZS w biegu na średnich dystansach, bardzo egzotycznej dla mnie dziedzinie sportu. Biegać to ja mogę na wernisażach po ostani kieliszek białego wina, ale żeby tak biegać za niczym? Po co? Dla mnie taka rozrywka to ezoteryka i wyższa matematyka w jednym.
Hasior jako student otrzymał stypendium i zamieszkał w akademiku w dwuosobowym pokoju, w którym już waletowało pięć osób, a pewno pięć kolejnych czaiło się za drzwiami, kto da więcej, otwieram licytację. Hasior tak relacjonował Marii tę sytuację mieszkaniową rodem z filmu Barei:
„Mnie przypadło miejsce na podłodze. Z mojego siennika mam bardzo ciekawy punkt widzenia, plastykowi to jest potrzebne, a oprócz tego mam inną korzyść z mojego położenia, nie muszę z każdą czynnością (kawą, pisaniem, malowaniem itd.) wspinać się na piętrowe łóżko jak moi współlokatorzy. Brak stołu i tylko dwa krzesła okazało się korzystne, gdyż mamy dużo więcej miejsca. Dwa dni temu przeprowadziłem się po raz czwarty. Tym razem mieszkam już na łóżku, dosłownie mieszkam na łóżku w 14-osobowym pokoju”
Wychodzi na to, że w porównaniu do „apartamentu” Hasiora wielkości jednoosobowego łóżka współczesna warszawska patodeweloperka oferuje mieszkania o metrażu zbliżonym do Wersalu powiększonego o Luwr.
Obroty rzeczy. Ody do przedmiotów Białoszewskiego i Hasiora
Czytając pisane żywym językiem listy Władysława Hasiora tak sobie myślę, że gdyby nie poszedł na ASP, spokojnie mógłby studiować filologię polską z Mironem Białoszewskim, a jakby jeden z drugim poczekali z nauką kilka dekad, to mogliby załapać się na zajęcia ze mną. Wydział Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego znajduje się w miejscu zmodernizowanego w II połowie XIX w. Pawilonu Mineralogicznego, który nie przetrwał II wojny światowej, więc w 1952 r. (wtedy Hasior zaczynał studia w Warszawie, przypadek? nie sądzę) na jego miejscu zbudowano gmach nawiązujący do pierwotnej, klasycystycznej formy z lat 1817-1818. Obawiam się, że gdyby w nim pojawiła się trójca: Hasior, Białoszewski i ja, to budynek by nie przetrwał. To może i dobrze, że Hasior nigdy tu nie studiował, Białoszewskiemu wojna przerwała edukację, a ja zaczęłam wykładać w pierwszej dekadzie XXI w. Nowy gmach polonistyki ocalał.
W każdym razie tak bym to widziała: na wydziale polonistyki Białoszewski dalej zajmowałby się neologizmami i „namuzowywaniem”, a Hasior wprowadzałby element ironiczny, dogadaliby się. A na poważnie: obu panów fascynowało to samo – zwykłe przedmioty, czysto użytkowe. U Hasiora sztućce stawały się częścią dzieła sztuki, a u Białoszewskiego tematem wiersza. Poeta „Szare eminencje zachwytu” kieruje do… „nieprzecedzonej w bogactwie łyżki durszlakowej” oraz do kaflowego pieca, który wyzwala dzikie fale zachwytu. Ale jeszcze bardziej Białoszewski upaja się nim w wierszu „Ach, gdyby i nawet piec zabrali”, którego podtytuł brzmi: „Moja niewyczerpana oda do radości”. Swoją drogą Hasior w „Czarnoksiężniku” wykorzysta stary piecyk, tyle że nie kaflowy, a żeliwny.
Władysław Hasior pod koniec studiów zaczął tworzyć swoje pierwsze asamblaże, prace ze zwykłych rzeczy, a Białoszewski w tym czasie wydał swój pierwszy tom poezji, swoją drogą moim zdaniem jeden z najlepszych w historii polskiej poezji. Jednym z bohaterów wierszy jest klucz („Studium klucza”), a sam tytuł tomu – „Obroty rzeczy” – równie dobrze mógłby być tytułem cyklu – o ile nie w większości – prac Hasiora.
Tak jak Białoszewski „obracał” w głowie przedmioty i efekt tych obrotów przedstawiał za pomocą nowych połączeń językowych, neologizmów i zaskakujących porównań czy metafor, tak Hasior dosłownie „obracał” przedmioty i łączył je w zaskakujące konstelacje, tworząc nowe sensy. Podobno wszystko jest rzeczą gustu, ale u Hasiora wszystkie rzeczy stają się gustowne.
Stacje Drogi Krzyżowej. Praca dyplomowa Hasiora
Jednak Władysław Hasior w 1952 r. nie studiował filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim, tylko wylądował na Akademii Sztuk Pięknych na Wydziale Rzeźby pod kierunkiem profesora Mariana Wnuka. Spędzał też czas na zajęciach Jerzego Sołtana i jego asystenta, Oskara Hansena.
Pierwszym zamówieniem Hasiora, jeszcze jako studenta rzeźby, było wykonanie Drogi Krzyżowej dla Kościoła św. Kazimierza w Nowym Sączu, zwanego „Kaplicą szkolną”. Ówczesny rektor kościoła, ks. Józef Gucwa, za namową architekta Zenona Remiego (dobry duch Hasiora numer 3), zamówił u niego ceramiczne Stacje Drogi Krzyżowej. Praca nad nimi trwała kilka lat i ostatecznie w 1958 r. stała się… pracą dyplomową Hasiora.
Kościół trochę bał się reakcji parafian, co oni na to, jak nagle do gotyckiego budynku wjedzie sztuka współczesna. Żeby ich uspokoić, ksiądz oznajmił, że wszystko jest pod kontrolą, nie ma mowy o żadnym profanie i szatańskim pomiocie, rzeźby powstają na Akademii Sztuk Pięknych pod okiem profesora.
Ponieważ los, tak jak ja, ma specyficzne poczucie humoru, okazało się, że z parafianami nie było żadnego problemu, za to był problem na Akademii. Ponieważ czasy były wiadomo jakie, a uczelnia była państwowa, czytaj: mocno socrealistyczna, to niekoniecznie było jej po drodze z kościołem i religią. Mieli niezły (ceramiczny) orzech do zgryzienia, jak z tego wybrnąć. Praca świetna, ale ten temat, ten temat… Ostatecznie wybrnięto tak: praca jest rzeźbą? Jest. To zaliczamy. Nie wychylamy się z oceną? Nie wychylamy. To nie oceniamy. Tak więc Hasiorowi przyznano tytuł magistra sztuki, obronił pracę, tyle że bez stopnia.
Pierwsze asamblaże. „Mocny wyraz rzeźby”
Ale zanim został magistrem, Władysław Hasior odszedł od ceramiki i zaczął robić swoje pierwsze asamblaże, jeszcze jako ćwiczenia w pracowni Oskara Hansena. Doszedł do wniosku, że „zwykła” rzeźba ma za małą moc rażenia, przy niektórych tematach ma ekspresję na poziomie podkładki pod kubek. Tak to tłumaczył:
„Jeszcze w czasie studiów na Akademii w Warszawie uznałem, że klasyczne wypowiadanie się w formie rzeźby czystej, realizowanej w jednym materiale, niezależnie od tego czy w sposób naturalistyczny, realistyczny czy czysto formalny, abstrakcyjny, jest zbyt słabym sposobem przekazywania treści. Są problemy, tematy, które nie sposób wyrazić w jakimkolwiek materiale, stąd konieczność poszukiwania innych środków formalnych, aby przekazać intencje”.
Jeszcze lepiej ujął to kilka lat później, w 1961 r., w liście do swojego przyjaciela Aleksandra Henisza:
„Marzę o takim mocnym wyrazie rzeźby, żeby nie było miejsca na dyskutowanie o jej wartości, bo gdy to zaistnieje to znaczy, że ludzie nie zapomną i języka w gębie pod wpływem jakiejś wielkiej emocji i sugestywnego czaru”.
I jego marzenie się spełniło. Ponad pół wieku temu zaczął tworzyć tak „mocne w wyrazie rzeźby”, a właściwie asamblaże i sztandary, że ludzie „zapominali języka w gębie”, a niektórym zdarza się to i obecnie. Bo Hasior czasem wyskakuje z tak zaskakującymi połączeniami, że można przez chwilę zaniemówić. Ze zdziwienia, a potem z zachwytu.
Aczkolwiek niektórzy nie „zapominają języka w gębie” i potrafią strzelić 5-minutowy monolog pod tytułem: To jest sztuka? Taka sztuka to żadna sztuka, to nie jest sztuka. Sztuka to sztuka, a to na pewno nie jest sztuka, bo ja mówię, że taka sztuka to nie sztuka, a ja mówię, co wiem, a nie wiem, co mówię. Mniej więcej tak brzmi najpopularniejsza strategia erystyczna znawców sztuki i niesztuki i weź z tym dyskutuj. Jeśli ktoś twierdzi, że sztuka to niesztuka, to przekonanie go, że to jednak sztuka, to dopiero sztuka.
Asamblaże, lalki i ołtarze
I właśnie dlatego tak lubię asamblaże Władysława Hasiora, i to wszystkie, od najwcześniejszych po ostatnie powstałe w latach 90. Nazywane przez niego montażami obrazopodobnymi asamblaże to trójwymiarowe kompozycje tworzone z gotowych przedmiotów, często starych, zepsutych i zużytych. Ready-made i recykling w jednym. Prawdopodobnie gdyby Hasior zaczął dziś tworzyć, z marszu zostałby guru wyznawców zero waste. Po co wyrzucać sztućce, skoro można zrobić z nich sztukę?
U Hasiora nigdy nic się nie marnowało. Szkło, drewno, plastik, lalki, samoloty, futra, monety, biżuteria, kwiatki, gwoździe, widelce, łyżki, krany, klamki, kieliszki, manekiny, materiały, wstążki, koraliki, różańce, grabki, a także liczne przedmioty po przejściach – np. fragmenty rozbitego lustra. Asortyment jak w sklepie „Tysiąc i jeden drobiazgów” i gabinecie osobliwości w jednym, połączonym z koszami z ofertą tygodnia w Lidlu oraz grupą „Uwaga, śmieciarka jedzie”.
Do asamblażu mogła trafić dowolna rzecz, bo dla Hasiora każda była tak samo ważna. Dla niego przedmiot jest święty, koniec, kropka, amen. Żebyście zrozumieli, o co chodzi – np. elementy asamblażu „Negocjator” to: drewno, metal, naturalne wtosy, futro, plastikowa dłoń manekina, drewniany różaniec, przód maski szermierczej, metalowe nożyce i piłeczka pingpongowa. Oraz kosa. No przecież.
Jezus z sąsiadką. Typowy Hasior
To, co ubóstwiam we Władysławie Hasiorze, to jego wielka wyobraźnię, błyskotliwe skojarzenia, głęboki humanizm, ogromny dystans do rzeczywistości, zero napuszenia oraz specyficzne poczucie humoru w stylu Monty Pythona, a także łączenie kiczu i sacrum, profanum i celebracji, sąsiadki i Jezusa. Dorzucić jeszcze do tego wazę z ponczem i brzmi jak przepis na niezłą imprezę.
Na samym początku prowadzenia Wernisażerii, cztery lata temu, przy okazji pisania o wystawie Hasiora „Misterium Przedmiotu” w Galerii Gardzienice w Lublinie przeżywałam, że bardzo lubię jego prace krążące dookoła religii i polskości, ale polskości rozumianej bardzo specyficznie – fascynuje go jej siła rażenia i ładunek emocjonalny, chichra się trochę jak Gombrowicz w Trans-Atlantyku, który tak samo ironicznie polemizuje z „pantadeuszowatością” naszej kultury.
Artysta w najlepsze czerpał z rezerwuaru nie tylko z naszej tradycji, religii i historii, ale kultury wysokiej i popularnej, kultury ludowej, podhalańskiej, przaśnej małomiasteczkowości (ale nie prześmiewczo!!), tych wszystkich jarmarków, odpustów, świątków i świąt, ale sporo jest też steampunkowości, fragmentów dziwnych mechanizmów, kół zębatych czy narzędzi. Tak jest np. w „Lekcji anatomii” składającej się z nogi manekina i właśnie jakiegoś mechanizmu w miejscu pachwiny, dociskanego zresztą przez… dłoń. Reszty ręki, drugiej ręki, drugiej nogi, kadłubka oraz głowy nie odnotowałam.
Dlatego u Hasiora pojawiają się i nawiązania do mitologii greckiej (np. „Porwanie Europy” z 1987 r.),„Hamleta” Williama Szekspira („Ofelia z Białego Dunajca” wystawia – dosłownie – nogi z Białego Dunajca), ale i do Adama Mickiewicza. Tytuł asamblażu „Nad wodą wielką i czystą” z 1975 r. jest zarazem tytułem i pierwszą linijką wiersza z cyklu „Liryki lozańskie”, wydanego już po śmierci wieszcza. Pierwsza zwrotka brzmi tak:
Nad wodą wielką i czystą
Stały rzędami opoki;
I woda tonią przejrzystą
Odbiła twarze ich czarne
U Hasiora „toń” jest tak „przejrzysta”, a odbicie tak idealne, ze całość przypomina „Narcyza” Caravaggia, o którym pisałam trzy lata temu przy okazji jego wystawy również w Zamku Królewskim w Warszawie, a który to Caravaggio nawiązuje z kolei do „Metamorfoz” Owidiusza, a właściwie do konkretnego greckiego mitu. Jeden nawiązuje do drugiego, drugi do trzeciego, i tak kultura idzie przez wieki.
Aforyzm z rzeczy. Przedmiot jako nośnik wrażeń i skojarzeń
Dlatego też liczne prace dookołareligijne nie oznaczają, że Władysław Hasior był jakoś wybitnie związany z kościołem, wprost przeciwnie – on korzystał z symboli religijnych tak jak z innych elementów, z których dopiero „składał” pracę. A czy to krzyż, samolot czy widelec nie miało znaczenia. Przedmiot miał być nośnikiem określonych wrażeń oraz skojarzeń i wyzwalać w odbiorcy określone emocje, na zasadzie: jak w asamblażu są kawałki potłuczonego szkła, to raczej niedobrze.
Hasior tak to widział: „przedmioty mogą mieć siłę sugerowania treści […] Obcęgami np. można wyciągać gwoździe z deski, ale można też wyciągnąć wiadomości z człowieka […] inne noszą w sobie atmosferę jakiejś katastrofy. Na przykład rozbite szkło […] dlaczego nie miałbym używać ich, żeby stworzyć seans zorganizowany?”
Bardzo zgrabnie swoją filozofię wyłuszczył w innym miejscu:
„Używam materiałów, które coś znaczą. Każdy przedmiot ma swój sens, a złożone dają aforyzm. Aforyzm jest bardzo podobny do prawdy, ale nie jest samą prawdą. Działalność artystyczną uważam za prowokację: intelektualną, twórczą”.
Hasior traktował Biblię jak każdy inny ważny tekst (a przede wszystkim łatwo rozpoznawalny dla odbiorców) w naszych kręgu kulturowym. Kiedyś sam to świetnie wyjaśnił:
„Czerpię z religii, tak jak z kultury i tradycji. Korzystam z niej jak z kodu informacyjnego o wartościach: kodu informacyjnych wyobrażeń, symboli. I służy mi do wyrażania treści świeckich. Przedstawiany przeze mnie Chrystus jest jedynie alegoria człowieczeństwa”.
Jest to jakiś argument, aczkolwiek u Hasiora alegorią człowieństwa może być i telewizor, dobrze, że nie program telewizyjny, bo wyszłoby na to, że żywo człowieka jest nudny, w dodatku życie krótko trwa, bo co chwilę przerywają je reklamy.
Jedyna religia Hasiora: kult rzeczy codziennych
Część wystawy w Zamku Królewskim w Warszawie, gdzie jest najwięcej prac albo wypchanych symbolami religijnymi, albo bezpośrednio nawiązujących do Biblii, nazywa się „Kapliczka błękitnej nadziei”, tak jak asamblaż z 1992 r., poprzedzony powstałym 21 lat wcześniej sztandarem o tej samej nazwie.
Znajdują się tu również „Obraz pobożny” (1981) czy „Sztandar Baranka Wielkanocnego” (1971-1972), a także więcej prac bezpośrednio odsyłające do religii, m.in. „Boże Narodzenie” (1971), z kapitalną Gwiazdą Betlejemską, spadającą laleczką-kometą z ogonem z czerwonego materiału, „Golgota” (1966) czy „Judasz” (1964) z różnymi monetami, nie tylko z 30 srebrnikami z Ewangelii św. Mateusza, moim zdaniem ten asamblaż to numer jeden w tej części wystawy.
Chociaż nie, jest jeszcze „Polski chleb” (1968), który otwiera tyle skojarzeń, że to poezja. Otoczony aniołkami polski chleb krwawi od wbitego w środek noża, taki cios prosto w serce (chleba) z jednej strony może być symbolem zdrady (o co, jak widać po dziejach Polski, w tym narodzie nie jest jakoś wybitnie trudno), ale może też być nawiązaniem bezpośrednio do jednego z fundamentów chrześcijaństwa: przeistoczenia.
Przeistoczenie, po łacinie transsubstancjacja (nie, to o dziwo nie literówka, tam na końcu musi być dwa razy „cja”), to przemiana podczas Eucharystii mocą Ducha Świętego całej substancji chleba (hostii) oraz wina w ciało i krew Jezusa. Więc jeśli w tym asamblażu chleb krwawi, to czy ciało krwawi, czy z chleba leci wino?
I tak dalej w tym stylu, to jest właśnie piękne w Hasiorze – nieskończone pole do skojarzeń, zabawy i interpretacji. Tylko od odbiorcy, jego zasobu wiedzy, erudycji, wyobraźni, puszczania wodzy fantazji zależy, kiedy zatrzyma się w swoim odbiorze danej pracy. Ja to bym mogła płynąć przez kolejne 30 stron, ale że w felietonie jesteśmy dopiero na początku drogi artystycznej Hasiora, więc zamilknę na wieki, a przynajmniej do kolejnego akapitu.
Ślub z Joanną Narkiewicz
Jeszcze na początku owej drogi artystycznej, mniej więcej w czasie, gdy zaczynał tworzyć asamblaże, Władysław Hasior przed obroną dyplomu, tego ocenionego bez oceny, opuścił Warszawę i wrócił do Zakopanego. Nie wrócił jednak sam, tylko z Joanną Narkiewicz, świeżą żoną, jeszcze obrączki nie zdążyły im ostygnąć. Narkiewicz była warszawianką młodszą o 8 lat od męża, również studiowała na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, tyle że na Wydziale Malarstwa, ale również uczyła się ceramiki. Z upływem czasu odpłynęła od malarstwa i zajęła się gobelinami oraz projektowaniem tkanin.
Ponieważ Hasior dostał propozycję pracy jako nauczyciel w swoim dawnym Liceum Technik Plastycznych, przeprowadzka była nieunikniona. To znaczy dla mnie byłaby jak najbardziej unikniona, ale ja nie byłam ani żoną Hasiora, ani tym bardziej samym Hasiorem. A ponieważ żona Hasiora była żoną Hasiora, to na czas pobytu w Zakopanem wzięła urlop dziekański. Para zamieszkała w pokoiku w willi „Borek”, internacie Liceum, tym samym, w którymś kiedyś mieszkał Hasior. W 1958 r. urodził się ich syn Jan.
Żal mi tej Joanny, musiała czuć się potwornie samotna i pasować jak kwiatek do kożucha (tego, co to Hasior dostał w pierwszej klasie liceum). Została biedna wyrwana z rodzinnego miasta (ja to już samego wyjazdu z Warszawy bym nie przeżyła, oto odpowiedź na Wasze pytanie, dlaczego na stałe nie mieszkam w Paryżu), wyrwana z kręgu przyjaciół, środowiska Akademii i zajęć. Wylądowała w jakiejś małej klitce, w której musiała gnieść się z mężem i dzieckiem, a potem z samym dzieckiem, gdyż albowiem mąż uprzejmy był wybyć do Francji. Opieka nad dzieckiem spadła oczywiście wyłącznie na Joannę.
Stypendium w Paryżu. Grand Tour Hasiora
Już wcześniej, w 1957 r., Władysław Hasior odwiedził m.in. Berlin, Brukselę i Antwerpię, ale teraz uzyskał stypendium ministra kultury i możliwość wyjazdu do Paryża. Małżonkowie zawarli umowę: ok, Władysław teraz jedzie, ale po powrocie nie ma przebacz i przenoszą się do stolicy. No to Władysław pojechał. Pojechał, ale jakoś zapominał wrócić.
Joanna się wściekała, słała mu jeden list za drugim, prosiła, groziła, a ten nic. Miało być dwumiesięczne stypendium w Paryżu w pracowni Ossipa Zadkine’a, artysty, o którym pisałam trzy lata temu przy okazji wystawy „Chagall, Modigliani, Soutine… Paris pour école, 1905-1940″ w Musée d’art et d’histoire du Judaïsme w Paryżu, ale wyszło jak zawsze, czyli nie wyszło. Z dwóch miesięcy zrobił się Tour de France, nie wiem, Hasior chciał przebić Grand Tour Stanisława Herakliusza Lubomirskiego, który ten strzelił, zanim założył Łazienki Królewskie, czy co?
Dla Hasiora ważniejszy niż powrót do rodziny był rajd po Oksytanii i np. zobaczenie w opactwie Moissac romańskiej rzeźby. Ja śmigając po Okstanii, odwiedziłabym muzeum i fabrykę L’Occitane en Provence, bo bardzo lubię kosmetyki z werbeną, ale Hasior nie odwiedził. Może dlatego, że marka narodziła się dopiero dwie dekady później. Innej przyczyny niezobaczenia takiego miejsca doprawdy nie rozumiem.
Nawet bez przystanku w muzeum/fabryce L’Occitane en Provence nie dziwne, że podróż tyle trwała, skoro po drodze do Paryża Hasior zrobił sobie na motocyklu Jawa, który kupił za pieniądze zarobione na pracy dyplomowej, podróż artystyczną m.in. do RFN, Belgii, Holandii, Włoch i w końcu do Francji. Wspomnienia z tamtych wypraw zostaną opublikowane w 1987 r. jako „Dziennik podróży” oraz w postaci szkicownika z podróży, który jest do podziwiania na wystawie w Zamku Królewskim w Warszawie. Ostatecznie na liczniku Javy było 16 tysięcy kilometrów, z Zakopanego do Paryża i z powrotem jest 3,200 km, więc dziwię się, że żona nie zabiła Hasiora. Ja bym zabiła, nawet podwójnie.
Hasior flâneurem. „Gastronomia oka” w Paryżu
Tym bardziej, że w pracowni Zadkine’a Władysław Hasior za często się nie pojawiał. Mimo to gwiazdor rzeźby kubistycznej tak zachwycił się polskim kolegą, że wystawił mu list polecający do André Malraux, ówczesnego francuskiego ministra kultury, poprosił w nim o przedłużenie wizy, a także zasugerował, że tym artystą należy się bardziej zainteresować, bo jak nic zostanie jednym z najważniejszych twórców sztuki polskiej.
Na razie przyszły jeden z najważniejszych twórców sztuki polskiej w PRL-u nie była jakoś szczególnie hołubiony, a we Francji – jako artysta – to zbytnio się nie przemęczał. Robił jakieś tam niewielkie rzeźbki ceramiczne, poza tym trzaskał zdjęcia, występował jako aktor w wędrownym teatrze wystawiającym sztuki dla polskich emigrantów, żeby móc się utrzymać, imał się zaiste różnych dziwnych zajęć. W końcu nawet w Paryżu trzeba mieć pieniądze, w sklepach nikt nie pyta: jak pan płaci? Kartą, gotówką czy weną?
Głównie jednak Hasior w najlepsze sobie bimbał, spacerując z kolegą z Liceum, malarzem Tadeuszem Brzozowskim. Śmieję się, że Hasior został profesjonalnym paryskim flâneurem (mój wymarzony zawód), czyli miejskim spacerowiczem. Takiego spacerowicza Charles Baudelaire nazywał „malarzem nowoczesnego życia”, a samą czynność bez celu wędrowania po mieście pięknie ujął Honoré de Balzac – że jest to „gastronomia oka”. I ma to sens, bo nic tak nie tuczy zmysłu wzroku, jak najpiękniejsze miasto na świecie. Uff, przynajmniej mam w życiu jedną przyjemność, w której nie martwię się o kalorie.
Władysław Hasior mnóstwo czasu spędzał w muzeach, zaskakujące, że bardziej interesowało go sztuka dawna niż współczesna. Tak jak wcześniej w listach do druhny Marii wszystkim się zachwycał, tak teraz zachwycał się Paryżem. A to przeżywał, że jadł w dzielnicy arabskiej, a to, że widział Nike. Wszystko zachłannie chłonął, inspiracje atakowały go jak komary w majówkę, to właśnie podczas pobytu w Paryżu powstały szkice np. do asamblażu „Święty Józef”.
Powrót do Zakopanego
W końcu jednak „nadejszła” ta chwila, że Hasior w 1960 r. musiał powrócić na tatrzańskie łono i do nauczania w swoim dawnym Liceum. Naładowany artystycznie urządził wystawę asamblaży w Teatrze Żydowskim w Warszawie. Cała Polska była w szoku, po czym wszystko potoczyło się niczym lawina w Tatrach.
Artysta zaliczał wystawy indywidualne i zbiorowe, w ciągu kilku lat nakręcono o nim dwa filmy dokumentalne,, pisano artykuły, sam chętnie pojawiał się w programach telewizyjnych. Hasior stał się celebrytą i ewidentnie do tego miał melodię. Zakładam, że gdyby TikTok istaniał 50 lat temu, to on byłby w top 3 influencerów w Polsce.
Poza tym znów trafił w idealny moment, bo po tym, jak w 1959 r. zmarł Antoni Kenar, jedną z najważniejszych osób w szkole stał się Hasior. Umiał wytwarzać tak samo ciepłą, artystyczną atmosferę i uczniowie go uwielbiali. W sumie chyba wszyscy go uwielbiali z wyjątkiem żony, która czekała, czekała i czekała na Hasiora i go się nie doczekała. Jej czekanie, jego niedoczekanie.
W efekcie gdy Hasior wrócił ze swoich francuskich perygrynacji, przekonał się, że Święta Joanna od Cierpliwości na niego już nie czeka – razem z synkiem wróciła do rodziców do Warszawy. U Hasiora jakoś szczególnie dużo w życiu to nie zmieniło, nie musiał wyprowadzać się do willi „Borek”, internatu Liceum, bo już wcześniej w nim mieszkał. Oficjalnie rozwód nastąpił dopiero dekadę później, w 1970 r., ale ani panu Hasior, ani pani Hasior nie przeszkadzało to w rozwijaniu swojej kariery.
Joanna Hasior. Królowa gobelinu
Joanna po rozstaniu z Władysławem wróciła nie tylko do Warszawy, ale i na uczelnię. Studia skończyła w 1960 r. w pracowni profesora Michała Byliny i chociaż jeszcze chwilę zajmowała się malarstwem olejnym, to zaczęła pracować jako projektantka tkanin. I to był strzał w dziesiątkę.
Podobnie jak jej prawie były mąż ona również trafiła w idealny moment, bo akurat o polskiej sztuce włókienniczej zaczęło robić się głośno, głównie dzięki I Międzynarodowemu Biennale Tkaniny Artystycznej w Lozannie w 1962 r. Joanna Hasior brała udział w wystawach, wystawiała prace w konkursach (w tym tak szałowych jak „Lenin w Polsce”), zgarniała nagrody, w 1964 r. jako projektantka i autorka gobelinów zaczeła współpracować z „Cepelią”, później i z DESĄ, a w 1967 r. zakwalifikowała się do udziału w III Międzynarodowym Biennale Tkaniny Artystycznej w Lozannie.
Jej nazwisko zaczęło być równie znane, co Magdaleny Abakanowicz, swoje prace pokazywała na całym świecie, a jej gobelin „Kopernik” jako dar dla papieża Pawła VI od rządu PRL trafił do Muzeów Watykańskich. Niestety po 1989 r. Hasior nie potrafiła przystosować się do nowych realiów i syn, widząc jej coraz gorszą kondycję psychiczną, zaproponował wyjazd w góry.
W ten oto sposób Joanna trafiła w Bieszczady, zakochała się w nich na amen i w 1998 r. zrealizowała marzenie znane z wielu memów: rzuciła wszystko i pojechała w Bieszczady. Do końca życia prowadziła warsztaty tkackie w Cisnej, Tarnawie Niżnej i Myczkowcach. Zmarła w 2011 r., 12 lat po byłym mężu.
„Prometeusz rozstrzelany”. Hasior multiżywiołowy
Tymczasem Władysław Hasior po odejściu żony też nie próżnował. W 1961 r. został członkiem PHASES, międzynarodowej grupy artystów i pisarzy z kręgu surrealizmu oraz abstrakcji lirycznej skupionej wokół pisma o tej samej nazwie. Tadeusz Brzozowski, z którym Hasior prowadzał się w Paryżu, wówczas należał już do PHASES.
W ogóle lata 60. dla Hasiora były przełomowe, zaczął robić projekty ekspozycji dla Muzeum Etnograficznego we Wrocławiu, ale przede wszystkim szalenie rozwinął się jako rzeźbiarz. Na początku kariery łączył w swoich pracach dwie odnogi zaszczepione mu jeszcze przez Kenara: ludowe formy i uproszczony styl.
Pierwszy pomnik, przy którym pracował, „Ratownikom górskim”, zrobił w 1959 r. razem ze swoimi uczniami z Liceum Sztuk Plastycznych. Mimo że praca nie była zrobiona w czysto Hasiorowym stylu i tak to właśnie za nią artysta otrzymał owo stypendium rządu francuskiego.
Natomiast pierwszym czysto Hasiorowym pomnikiem był „Prometeusz rozstrzelany” powstały w 1964 r. i upamiętniający 20 Polaków rozstrzelanych przez Niemców 30 maja 1944 r. na Wielkiej Polanie Kuźnickiej. „Prometeusz rozstrzelany” nawiązuje do przydrożnych kapliczek stawianych w miejscach, gdzie zginął ktoś bliski czy znany, tylko że w miejscu Matki Boskiej znajduje się obiekt wyglądający jak rozszarpany czy też rozstrzelany ludzki kadłubek.
A dlatego to właśnie „Prometeusz rozstrzelany” jest pierwszym czysto Hasiorowym pomnikiem, bo to przy nim artysta po raz pierwszy zaprzągł do roboty żywioły – ogień i wodę. Ogień pojawiał się dzięki specjalnej rynience, która napełniała się cieczą palną, a woda dzięki dźwiękowi pobliskiego strumyczka. Kiedyś żartowałam, że na pomniki i instalacje Hasiora powinno używać się określenia „multiżywiołowe”, a później doszłam do wniosku, że brzmi to jak nazwa napoju energetycznego, coś w stylu: „Hasior. Napój multiżywiołowy. Doda ci skrzydeł, wideł albo czego ci tam trzeba”.
Wojna i okupacja w sztuce Hasiora
„Prometeusz rozstrzelany” nie był jego pierwszą pracą o martrologicznej tematyce. Hasior już w latach 50. stworzył „Czerwoną wojnę”, prezentowany w Zamku Królewskim w Warszawie cykl rysunków tuszem na czerwonym papierze. Na wystawie w części „Gdzie są chłopcy z tamtych lat” (tytuł pochodzi od pokazywanego na wystawie asamblażu z 1980 r.) jest mnóstwo prac dotyczących wojny, m.in. poświęcone Zagładzie Żydów z Nowego Sącza „Epitafium Żydom Polskim” (1993). Szalenie poruszający jest projekt pomnika „Monte Cassino” (1963-1964), czyli zamknięty w szklanym naczyniu las krzyży z górującą nad nim dłonią przebitą nożem.
Inna mocna praca to „Dzieciom Zamojszczyzny” (1985) z niemowlęcym becikiem rozciągniętym pod Golgotą, przy czym czarne frędzle wyglądają jak dziesiątki cierpiących i wijących się dusz niewinnych dzieci. Hasior jeszcze wcześniej, bo w 1973 r., stworzył poruszający ten sam tragiczny aspekt wojny asamblaż „Czarny Krajobraz”, znany niekiedy również pod tytułem „Dzieciom Zamojszczyzny”. Jest to zwykły, czarny dziecięcy wózek wypełniony świeczkami i krzyżami wbitymi w ziemię, bo w trakcie wojny to właśnie w ziemi, nie w wózku, leżą najmłodsze ofiary wojny.
Jednak chyba najmocniejsze są dwie prace poświęcone uniwersalnej i przerajażającej skłonności ludzi do zadawania przemocy oraz cierpienia innym: „Fragment bohatera” (1963) oraz „Przesłuchanie anioła” (1980). Spętany łańcuchami anioł wygląda, jakby miał– niczym Jezus – przebity bok, z tym że nie włócznią, a jakimiś diabelskimi widłami, i wisi do góry nogami. Od razu skojarzyło mi się to z tsurushi, techniką tortur zwaną „odwrotnym powieszeniem” lub „torturą jamy”.
Tortura była stosowana z rozkoszą przez Japończyków w XVII w., którzy „raczyli” nią chrześcijan, chcąc w ten sposób wymusić na nich apostazję. Torturowany zawsze był powieszony do góry nogami, ale jedną rękę miał wolną, żeby w każdej chwili mógł dać znak, że jednak woli wyrzec się wiary niż dtak alej dyndać. Mam wrażenie, że osoby oglądające tę cześć wystawy też powinny mieć jedną rękę wolną, żeby dać znak, że chcą przejść dalej, bo tu są za wielkie ciężary emocjonalne.
„Organy”. Najbardziej kontrowersyjny pomnik Hasiora
Kiedy Władysław Hasior wystartował już z pomnikami, zaczął je trzaskać pasjami. W latach 60. i 70. wykonał wiele monumentów nie tylko w Polsce, ale i zagranicą, m.in. „Golgotę” w Montevideo (1969), stolicy Urugwaju, „Płonącą pietę” w Humlebæk pod Kopenhagą (1972) czy „Ogniste ptaki” w Szczecinie (1975). Jednak najwięcej kontrowersji wywołał wspaniale odleciały w formie, bo wyglądające trochę jak wielkie, stalowe szponiaste skrzydła, pomnik „Żelazne organy”, który stanął w 1966 r. na przełęczy Snozka.
13-metrowy obiekt został przez Hasiora zaprojektowany tak, żeby w czasie silnego wiatru grać niczym harfa eolska. W rzeczywistości nigdy nie wydał z siebie dźwięku, pomnik, nie Hasior, Hasior słynął z wydawania z siebie dźwięków.
Nie wiadomo, czy to z powodu braku zainstalowania odpowiednich piszczałek (żeby nie płoszyć pasących się owieczek, chociaż jeśli nie wypłoszyły ich wrzaski pijanych juhasów albo turystów, to nie wiem, czym się martwiono), czy to z powodu wadliwej konstrukcji, pewne jest jednak, że „Organy” nie grają, tylko stoją cicho jak szafa. Chociaż nie, moja szafa jest głośniejsza, w dzień – jak to drewno – trzeszczy, ale oprócz tego w nocy też wydaje różne odgłosy. Tak właśnie hałasują kalorie, które w nocy zakradają się do szafy i cichaczem zmniejszają garderobę o rozmiar. Potem rano człowiek się ubiera, myśli, że znów przytył, a to przecież wina tych nieszczęsnych kalorii. Mam nadzieję, że wyjaśniłam tajemnicę niespodziewanie za małych ubrań.
„UBelisk”. Miało być pięknie, a wyszło jak zwykle
Tak czy inaczej na wystawie w Zamku Królewskim w Warszawie okazuje się, że niegrające „Organy” Władysława Hasiora jednak grają, i to grają muzykę autorstwa Dominika Strycharskiego. A przynajmniej tak dzieje się dzięki etiudzie filmowej Zbigniew Rogalskiego, który „ożywia” uparcie milczący obiekt.
A z kontrowersjami chodziło o to, że wykonanie pomnika zleciła Milicja Obywatelska w Nowym Sączu w ramach obchodów rocznicy jej powstania. W związku z tym u stóp pomnika pojawiła się płyta z ideologicznym gniotem, czyli inskrypcją: „Wiernym synom Ojczyzny poległym na Podhalu w walce o utrwalenie władzy ludowej”, a sam pomnik doczekał się nazwy „UBelisku”, dzieła w hołdzie pracownikom Urzędu Bezpieczeństwa.
Hasior po latach usprawiedliwiał się, że pierwotne założenie było takie, że pomnik miał upamiętniać poległych w tym rejonie żołnierzy walczących przeciwko sobie w drugiej połowie lat 40. XX w., bez różnicy, jaki kraj reprezentowali.
Hasior był prostym chłopem z nowosądeckiej wsi, skończył studia wyższe, ale to nie znaczy, że orientował się we wszystkich niuansach i politycznych gierkach, które dookoła niego się toczyły. Według mnie on był artystą z krwi i kością oraz lokalnym patriotą, ucieszył się z realizacji takiego zamówienia, zaczął już myśleć nad formą i możliwe, że albo usłyszał piąte przez dziesiąte, jaki ostatecznie ma być napis, albo po prostu machnięto to za jego plecami. On zrobi pomnik, ktoś inny tablicę.
Niezależnie od tego, jak było naprawdę, ważne jest to, że obecnie tablicy z inskrypcją nie uwidzimy, a pierwotny tytuł – „Pomnik ofiar walk wewnętrznych po II wojnie światowej” – zmieniono na „Organy”. Już nikt nie dopatrzy się drugiego dna, no chyba, że z natury jest lekkim perwersem, a organy kojarzą mu się jedynie z organami płciowymi. W sumie jak ja pomyślałam, że ograny komuś mogą kojarzyć się w ten sposób, to więcej o mnie mówi, niż o potencjalnym kojarzącym. Ups.
Z ziemi powstałeś, w beton się obrócisz. Odlewy betonowe z ziemi
Jednak zanim Władysław Hasior stworzył te nieszczęsne mający „współpracować” z powietrzem „Organy”, do swojej twórczości w ramach multiżywiołowyści zaprzągł kolejny żywioł – po ogniu i wodzie nadeszła kolej na ziemię. Przebywając w Prowansji, zobaczył opróżnione doły grobów wyglądające „jakby po zmartwychwstaniu ciał”. Tak go to zafascynowało, że w latach 60. opracował nawiązującą do owych grobów autorską technikę betonowych rzeźb odlewanych w ziemi.
Najpierw Hasior kopał w ziemi określony „negatyw” formy, zabezpieczał go szkieletem z metalowych prętów zbrojeniowych, żeby nic mu się nie „omskło”, a następnie całość zalewał betonem niczym ja makaron ramenem. Po jego zastygnięciu za pomocą dźwigu wyciągał z ziemi gotowe rzeźby – jego znaczy betonu, nie ramenu, zastygnięty ramen można podgrzać i jeść dalej, dźwig jest niepotrzebny.
Powierzchnia rzeźb przejmowała załomy i bruzdy ziemi, utrwalała ich ślad. Czasem Hasior wypełniał te wgłębienia płonącym ogniem, tak było z pierwszą zrobionej w nowej technice rzeźbą „Św. Sebastian” (1962), którą wraz z innymi betonowym odlewami można zobaczyć na wystawie w części „Wyrwane z ziemi”. Niestety ogień musicie sobie wyobrazić, we wnętrzach Zamku Królewskiego w Warszawie jest zakaz palenia wyrobów tytoniowych, papierosów elektronicznych oraz rzeźb Hasiora.
Część prac plenerowych artysty również powstała w technice odlewów betonowych w ziemi, m.in. w Buenos Aires, w Norwegii (w Moss), w Dani (w Humlebæk, brzmi jak nazwa kubka w IKEI) czy w Szwecji (w Södertälje, brzmi jak nazwa narożnika w IKEI), gdzie w latach 1972–1976 zbudował „Solspann”. „Solspann” z kolei brzmi jak nazwa regału na książki w wiadomo jakim sklepie, ale po polsku oznacza po prostu „Słoneczny rydwan”.
Była to największa rzeźba plenerowa Władysława Hasiora, a podczas jej odsłonięcia swoje pięć minut miał ogień. W liście do krytyka sztuki, Jerzego Stajudy, Hasior napisał: „wymyśliłem rzeźby nie tylko z mydła, chleba, ale również z ogniem, który wydaje mi się świetnym środkiem na wzniecanie pożarów wyobraźni”. Obecnie na miejscu strażacy zapewne też tak to odbierali i wyobrażali sobie, jak gaszą wcale niewyobrażony pożar.
Sztandary Władysława Hasiora
Trzy lata po wymyśleniu techniki odlewania w ziemi betonowych rzeźb Hasior zajął się pracą nad swoim kolejnym pomysłem – sztandarami, czyli obiektami z pogranicza rzeźby i tkaniny. Inspirował się kościelnymi sztandarami procesyjnymi, wojskowymi, arrasami, gobelinami, herbami i godłami rodowymi, ale sztandary – jak to u Władysława Hasiora – są pełne ironii, groteski, czułej kpiny oraz celnego podsumowania współczesnej mu rzeczywistości.
Kapitalne jest to obdzieranie ze świętości i dodawanie komicznej prozaiczności, stąd prace takie jak np. „Sztandar św. Emeryta”, „Sztandar Poety” czy „Sztandar Prelegenta Wiejskiego”. Ciekawa jestem, czy gdyby Hasior żył dzisiaj, to doczekalibyśmy się „Sztandaru Coacha” albo „Sztandaru Influencerki”.
Uwielbiam Sztandary, ale ze względu na ich monumentalne rozmiary, w Bibliotece Królewskiej trudno mi je w całości objąć wzrokiem. Inna sprawa, że ja to jestem wzrostem bliższa minimalnej średniej krajowej, tam, gdzie Sztandar Hasiora się zaczyna, to ja już się kończę.
Biennale w Wenecji? Chyba żartujesz
Chwilę przed tym, jak Władysław Hasior ruszył ze Sztandarami, w 1964 r. krytyk sztuki Ksawery Piwocki zaproponował prezentację prac artysty na Biennale w Wenecji. Propozycja jednak – jak większość dobrych propozycji – nie spotkała się ze zrozumieniem i Hasior na Biennale nie pojechał. Pojedzie dopiero kilka lat później, w 1970 r., wówczas będzie prezentował Polskę wspólnie z Józefem Szajną, o którym pisałam dwa lata temu przy okazji jego genialnej wystawy w Muzeum Śląskim w Katowicach.
Jednak to będzie później, a w latach 60. Hasior budził za wiele kontrowersji – do końca nie jestem pewna, czy jako osoba, czy jako rzeźbiarz tworzący „specyficzną” sztukę. Co jest o tyle zabawne, bo 1964 r. Grand Prix na Biennale w Wenecji zgarnął Robert Rauschenberg, a zgarnął tę nagrodę właśnie za… asamblaż. Rauschenberg swój pierwszy asamblaż „Łóżko” stworzył w 1955 r., szału nie ma, bo Hasior niewiele później, w 1957 r.
Wielka szkoda, że wtedy nie wysłaliśmy Władysława Hasiora na Biennale, bo wybuchła ogólnoświatowa moda na asamblaże i w 1961 r. miała miejsce słynna wystawa „Art of Assamblage” w słynnym Museum Of Modern Art w Nowym Jorku. Zawsze jak o tym myślę, to jest mi przykro, że po raz kolejny zmarnowano karierę wielkiemu polskiemu artyście – gdyby Hasior został zaprezentowany w Wenecji, znałby go cały świat i to jego prace moglibyśmy podziwiać dziś – obok Rauschenberga – w MoMIE czy w Centrum Pompidou w Paryżu.
(Nie)znośny ciężar sławy
Chociaż Władysławowi Hasiorowi nie udało się zaprezentować prac w Wenecji, w Polsce jego kariera nabrała rozpędu. Pierwszą dużą wystawę miał w Warszawie w Zachęcie w listopadzie 1966 r. i wtedy się zaczęło: Hasior stał się celebrytą. Kręcono o nim filmy, pisano artykuły i monografie, organizowano mu wystawy, w 1967 r. został prezesem zakopiańskiego oddziału Związku Polskich Artystów Plastyków i tak dalej.
W jego pracowni w Zakopanem przewijały się tłumy, każdy chciał uszczknąć trochę magnetycznej osobowości „asamblażysty”. Jednak Hasiora chyba to wszystko trochę przytłoczyło. W jednym z listów do Hanny Kirchner, znanej każdemu studentowi filologii polskiej literaturoznawczyni (zajmowała się twórczością m.in. Zofii Nałkowskiej, Mirona Białoszewskiego, Jarosława Iwaszkiewicza i Leopolda Buczkowskiego), artysta napisał: „od chwili, kiedy poczułem się polską 'Brygitką’ [Bardot], nie mogę dać sobie rady – po prostu psychicznie nie jestem do tej roli przygotowany, muszę się bronić […] Mój lunapark jeździ po kraju, a ja z nim”.
W sumie nic dziwnego, że tak się poczuł, bo jego życie nabrało szalonego przyspieszenia. Do 1968 r. uczył w swoim dawnym liceum, jednak w wyniku zmian kadrowo-programowych stracił etat, postanowił więc przeprowadzić się do Wrocławia. Zaczął prowadzić zajęcia w tutejszej Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych oraz projektować scenografię do spektakli m.in. Teatru Polskiego w tymże mieście (do „Don Juana” Moliera i „Rzeczy ludzkiej” według liryków Mieczysława Jastruna oraz „Gry snów” Augusta Strindberga). Część projektów nigdy nie została zrealizowana, m.in. do „Rewizora” Nikołaja Gogola.
Janko Muzykant, Hasior Rzeźbiarz
W tym samym czasie Hasior dostawał także różne propozycje filmowe, np. przygotowania scenografii do „Polowania na muchy” Andrzeja Wajdy, podobno jednak nie zgodził się na współpracę, bo za bardzo nie wpisywała się w jego sztukę. Ostatecznie relacje Władysława Hasiora z filmem ograniczyły się tylko do jednej – na planie „Wezwania” Wojciecha Solarza, dramatu o wiejskiej rodzinie, był nie tyle scenografem, co konsultantem artystycznym.
W skrócie w filmie chodzi o to, że Staszek, brat głównego bohatera Stefka, skończył studia i robi karierę w zakładach przemysłowych, podczas gdy Stefek, dorosły o psychice dziecka, jako samorodny rzeźbiarz jest kompletnie nierozumiany przez wiejską społeczność, w tym własną rodzinę. Dodatkowo najbliższych wyprowadzał z równowagi fakt, że Stefek do swoich prac włączał rzeczy, które na co dzień były potrzebne w gospodarstwie, w stylu widły czy kosy. Filmowe rzeźby, które tworzył, wykonane były właśnie przez Hasiora.
Artysta czuł więź ze Stefkiem, widział w nim swoje alter ego: z jednej strony zapewne ze względu na podobne „usztukowienie” codziennych przedmiotów, a z drugiej nawet nazywał go Jankiem Muzykantem, nawiązując do postaci literackiej, z którą się identyfikował. Nawet kiedyś stwierdził: „Nie mam patrona w żadnym artyście. Moje majsterkowanie miało swe źródła w zdolnościach Janka Muzykanta”. Szach-mat, krytycy sztuki, którzy chcielibyście widzieć Hasiora jako dziedzica dadaizmu i surrealizmu oraz dziecka pop-artu. Z XX w. w każdej dziedzinie laury zgarnie Sienkiewicz, nie na darmo popłynął do USA i zainwestował w winnicę w Kalifornii. Zawsze mówię, że posiadanie winnicy ze wszech miar się opłaca.
Świetlica powiatowa
Chociaż w latach 80. XX w. Władysław Hasior nie posiadał w kapitalistycznych Stanach własnej winnicy, i tak z powodów politycznych znów podpadł środowisku: w okresie stanu wojennego artyści bojkotowali większość państwowych instytucji, nie było mowy o współpracy, a Hasior został ulubionym artystą „reżimowym”. Wypominano mu stypendium we Francji, nieszczęsne grające-niegrające organy, powołanie przez Ministerstwo Kultury i Sztuki do Rady Programowej Plastyki oraz dyplom Ministra Spraw Zagranicznych za osiągnięcia w propagowaniu sztuki polskiej za granicą, jeszcze pewno kilka innych rzeczy by się znalazło. Nie ma nic krótszego od wiecznej miłości i nic stalszego od zazdrości środowiska.
Do tych „wykroczeń” Hasiora teraz doszło największe „przestępstwo”: w 1984 r. przydzielono mu w Zakopanem dwukondygnacyjny budynek dawnej Leżakowni sanatorium „Warszawianka”, wybudowany w 1935 r. według projektu architekta Wacława Nowakowskiego. Zanim Hasior tam się wprowadził, przeprowadzono gruntowny remont, w efekcie czego czekało na niego wielopoziomowe wnętrze pełniące funkcję sal wystawowych, okresowo sali koncertowej, a przede wszystkim, na co dzień, mieszkania i pracowni. I właśnie ową pracownię w 1985 r. otwierał sam Kazimierz Żygulski, Minister Kultury i Sztuki w ówczesnym rządzie. Po takiej akcji środowisko prawie go zjadło.Myślę, że oprócz obrony ideałów, niezgody na zastaną sytuację polityczną i wzniosłych ideałów, w niektórych artystach odpaliła się po prostu zwykła ludzka zawiść.
W każdym razie prawie od dwóch dekad gromadzony w szopie przy internacie „Borek” artystyczny dorobek Hasiora w końcu znalazł swój dom. A w ciągu kolejnych lat w jego galerii narodziła się Świetlica Powiatowa – miejsce spotkań, rozmów o sztuce, a przede wszystkim pokazów slajdów artysty w Kinie, będącym częścią jego mieszkania-pracowni.
Pokazy slajdów w Kinie
A Władysław Hasior miał co pokazywać, bo w ciągu prawie 30 lat zgromadził 20 tysięcy slajdów, które ułożył w ponad 300 cykli tematycznych. Jeszcze do niedawna cały zbiór był niemal nieznany, na szczęście to się zmieniło. Zmieniło się także podejście do samego zbioru – wcześniej uważano go za rodzaj materiału ilustracyjnego podczas spotkań, podporę dyskusji, a dopiero niedawno zorientowano się, że może by tak rozpatrywać go jako część dorobku artystycznego Hasiora, który obecnie jest zwany Notatnikiem Fotograficznym. Zbiór slajdów, nie Hasior, Hasior jest zwany po prostu Hasiorem.
Jeśli chodzi o zawartość przezroczy, to większość zdjęć artysta zrobił sam, niektóre były kopiami ilustracji z prasy, jeszcze inne dostał od znajomych, którzy podróżowali zagranicę. Notatnik Fotograficzny – a przynajmniej ta część prezentowana na wystawie w Zamku Królewskim w Warszawie – pozwala zobaczyć, że Hasior, co oczywiste, był świetnym obserwatorem otaczającej go rzeczywistości. Z jego slajdów wyłania się Polska w drugiej połowie XX w., kicz, bezguście, bałagan architektoniczny i wizualny oraz Uwieczniał różne kurioza jak np. billboard z reklamą solonych orzeszków Aromat.
Orzeszki włożone są do kieszeni obcisłych dżinsów dziewczyny, która powyżej spodni jest naga jak ją fotoszop stworzył, nawet w czasach, gdy fotoszop dopiero raczkował. To znaczy można przypuszczać, że modelka nie grzeszy przyodziewkiem, ponieważ na wysokości jej biustu reklama się kończy. Mam nadzieję, że owe orzeszki były smaczniejsze niż ta reklama, której towarzyszył slogan: „weź mnie”. Że niby te orzeszki mówią, żeby je wziąć, zapewne do opery, hy, hy, wyrafinowany żart zakupu wart, a nie, że dziewczyna marzy, żeby patrzący uprawiał z nią dziki seks, w dodatku na rozsypanych orzeszkach. Solone orzeszki jakoś nigdy mnie nie podniecały, ale nie wiem, urodziłam się w latach 80., więc nie znam się psychice ówczesnych odbiorców reklamy, być może wtedy tarzanie się w orzeszkach było w czołówce fantazji erotycznych.
Notatnik Fotograficzny Hasiora
Drugi rodzaj slajdów pokazywanych w Zamku Królewskim w Warszawie szczęśliwie jest smaczniejszy niż owa reklama orzeszków i ekler z pietruszką razem wzięte i pokazuje genialne wyczucie kompozycji Władysława Hasiora. Artysta potrafił tak kadrować albo zestawiać różne zdjęcia na zasadzie skojarzeń, podobieństw czy kontrastów, żeby slajdy były równie zaskakujące jak wszystkie jego prace. W praniu wygląda to następująco: np. XVIII-wieczny obraz roznegliżowanej „Odpoczywającej dziewczyny” François Bouchera jest zestawiony z równie roznegliżowaną damą z jakiegoś magazynu porno z XX w.
Inny przykład: ubraną w czarny habit, płaszcz czy jakieś inne zwoje symbolizującą Pokutę kobietę oraz stojącą obok niej symbolizującą Prawdę gołą dziewczynę (naga prawda, te sprawy) z „Oszczerstwa” Sandra Botticellego zestawia z grą nagość-ubranie w „Filozofii w buduarze” Rene Magritte’a (połączenie sukienki z gołymi piersiami oraz butów z gołymi stopami) i tak dalej w tym stylu. Widać, że Hasior świetnie się bawił, zestawiając klasyczne malarstwo i rzeźby ze współczesnymi dziełami sztuki albo elementami kultury popularnej.
w Zamku Królewskim jest kapitalne zdjęcie, na którym Władysław Hasior w skupieniu szykuje się do pokazu slajdów. Zwróćcie uwagę na to, co stoi na najwyższej półce przy ścianie. Oprócz tego na wystawie jest też wybór slajdów, więc sami możecie przekonać się, jakimi ścieżkami poruszały się skojarzenia wizualne Hasiora. Pokręconymi niczym moje włosy.
Ostatnie lata
Władysław Hasior przez prawie 20 lat gościł u siebie tabuny gości, urządzał w Kinie pokazy slajdów, serwował słynną herbatkę wzmocnioną niekiedy sokiem, niekiedy czymś mocniejszym, ale coraz bardziej podupadał na zdrowiu. Zmarł na raka mózgu 14 lipca 1999 r. nie w swoim ukochanym Zakopanem, tylko w Krakowie, na szczęście pochowano go na zakopiańskim Cmentarzu Zasłużonych na Pęksowym Brzyzku. Cały swój dorobek artystyczny zapisał Muzeum Tatrzańskiemu.
Prace artysty znajdują się w licznych polskich muzeach, m.in. w Krakowie, Warszawie, Łodzi, Poznaniu, Szczecinie, Wrocławiu, Bydgoszczy, Lublinie, Nowym Sączu, Zakopanem, Radomiu, a także w Miejskim Ośrodku Sztuki w Gorzowie Wielkopolskim (mają tam drugą co do wielkości kolekcję prac Hasiora w Polsce), w muzeach zagranicznych, m.in. w Helsinkach, Paryżu, Sztokholmie, Oslo, Sao Paulo, Rzymie, Moskwie, Mediolanie, Edynburgu, Bochum, Duisburgu, Amsterdamie, oraz w kolekcjach prywatnych.
Trwałość przeżycia i prywatny kapitał poezji
Na wystawie w Zamku Królewskim w Warszawie można prześledzić wszystkie etapy życia Władysława Hasiora i zobaczyć prawie setkę prac, przez co trudno mi wybrać kilka ulubionych, bo kocham surrealizm, dadaizm, nieoczywiste połączenia czy to wizualne, czy to słowne. Hasior chciał, żeby odbiorca, stając oko w oko z jego dziełem, odpalał „swój prywatny kapitał poezji”. Doświadczyć takiego zderzenia dwóch wyobraźni to dopiero coś. Wiecie, jak jest: przedmioty mogą być nietrwałe, mogą ulegać zniszczeniu, ale liczy się – zgodnie z tytułem wystawy – trwałość przeżycia, wzruszenie, emocje. A tychże Hasior dostarcza bez opamiętania.
Ale coś za coś, przy nim trzeba się wysilić, a nie, że patrzysz na pejzaż z rogacizną (moja słynna trauma, czyli szkoła z Barbizon) i widzisz pejzaż z rogacizną, bo to po prostu jest pejzaż z rogacizną, więc dlaczego miałbyś zobaczyć coś innego niż pejzaż z rogacizną. Hasior pewno dorzuciłby jakieś zabawki, widelec czy pęknięty talerz i podpisał: „Dziczyzna raz” albo coś takiego.
Zresztą jego prace dopiero po przeczytaniu tytułu objawiają się w pełni. Np. „Czas robi swoje” to lalka-niemowlak upchnięta w zegar, z której, z upływem czasu, wyrośnie zgrabnonoga kobieta w koronkowej bieliźnie. Bez przeczytania tytułu jest to zwykła lalka upchnięta w zegar. Niektórzy upychają lalki w szafie, inni w zegarze, wielkie mi halo.
Inne przykłady: laleczka, która trafiła pod maszynę do szycia, to „Wyszywanie charakteru”, „Dama z łasiczką” według Hasiora to dama (powiedzmy, że dama, właściwie to kombo połowy damskiego manekina z zegarem) trzymająca futro, „Śpiewaczka z ustami ze srebra” ma kadłubek z gitary, bujną czuprynę z futra, a usta faktycznie zasłonięte jakimś srebrnym przedmiotem (a że jak wiadomo milczenie jest srebrem, to nie mogę przestać myśleć o Maryli Rodowicz, która w roku powstania owej pracy debiutowała na Festiwalu w Opolu, czy to aluzja, że powinna zamilknąć?), natomiast „Ostatni toast” naprawdę jest ostatnim toastem, kieliszek pękł, wino się wylało, koniec imprezy, proszę się rozejść.
***
A jeśli chcecie załapać się na imprezę zwaną „Hasior. Trwałość przeżycia” w Zamku Królewskim w Warszawie macie na to czas do 8 września. Tym razem postawiłam na wystąpienie w sukience w kolorze sztandaru znajdującego się z mojej lewej strony oraz torebkę z pereł, jako że akurat ich artysta nigdzie nie użył, ale możecie iść w dowolnej kreacji. Nawet w kolczykach z widelców.
Wystawie towarzyszy jak zwykle przepiękny katalog wydany przez Arx Regia – Wydawnictwa Zamku Królewskiego w Warszawie.
1 komentarz
Buty szanowna Pani, Hasior pozłocił, kiedy wrócił w nich z wyprawy do Paryża, nie wcześniej. Wiem to, bo sam mi to opowiadał. A poza tym gratuluję tekstu.