Wystawa „Botticelli opowiada historię. Malarstwo mistrzów renesansu z kolekcji Accademia Carrara” w Zamku Królewskim w Warszawie.
Tyle renesansu u nas jeszcze nie było!! W Zamku Królewskim w Warszawie można oglądać fenomenalną wystawę „Botticelli opowiada historię. Malarstwo mistrzów renesansu z kolekcji Accademia Carrara”. A mistrzów tych jest tylu, ile muz u Homera – sztuk dziewięć.
Co znajdziecie w felietonie?
Po zeszłorocznym pokazie dwóch Caravaggiów, o których Wam pisałam, „Botticelli opowiada historię. Malarstwo mistrzów renesansu z kolekcji Accademia Carrara” to kolejne piękno i dobro z cyklu „Arcydzieła na Zamku”. Kuratorami wystawy są dr Mikołaj Baliszewski (Zamek Królewski w Warszawie) oraz dr M. Cristina Rodeschini (Accademia Carrara Bergamo).
Gwiazdą wystawy jest namalowane ok. 1500 r. dzieło Botticellego opowiadające historię Wirginii, które razem z „Historią Lukrecji” ozdabiało reprezentacyjne wnętrze jednej z florenckich rezydencji Vespuccich. „Historia Lukrecji” od prawie 120 lat znajduje się w Bostonie w Isabella Stewart Gardner Museum, tak że nie spodziewajcie się jej w Warszawie.
Oprócz gwiazdy na wystawie „Botticelli opowiada historię. Malarstwo mistrzów renesansu z kolekcji Accademia Carrara” prezentowane jest sześć – zgodnie z tytułem – obrazów innych mistrzów należących do Accademia Carrara oraz dwa najnowsze „zakupki” Zamku Królewskiego – „Cud wyprowadzenia wody ze skały” Jacopa dal Ponte zw. Bassano oraz „Matka Boska karmiąca” Defendentego Ferrari (uważam, że oryginalny tytuł brzmi bardziej szałowo: Madonna del Latte).
Quattrocento i cinquecento na wystawie „Botticelli opowiada historię. Malarstwo mistrzów renesansu z kolekcji Accademia Carrara”
Chociaż obrazów nie jest za dużo, ich dobór pozwala poczuć rozmach w czasoprzestrzeni quattrocento i cinquecento, czyli wczesnego i dojrzałego renesansu. Najstarszy artysta, Giovanni Bellini, urodził się w quattrocento w ok. 1430 r., a najmłodszy, Paolo Caliari zw. Veronese, zmarł w cinquecento w 1588 r., prawie półtora wieku później. Przygotowałam dla Was poręczną ściągę, kto i kiedy urodził się i zmarł, żebyście mogli zbudować sobie mentalne granice wystawy. Mam nadzieję, że doceniacie tę tytaniczną pracę, jaką musiałam wykonać, bo przecież chronologicznie daty urodzin i śmierci dziewięciu artystów same się nie ułożyły, bezczelne.
Wczesny renesans (quattrocento):
1. Giovanni Bellini ok. 1430-1516
2. Cosmè Tura ok. 1433-1495
3. Sandro Botticelli 1445-1510
Wczesny renesans (quattrocento) i dojrzały renesans (cinquecento)
4. Vittore Carpaccio ok. 1465- ok. 1525/1526
5. Defendente Ferrari ok. 1480/85- ok. 1540
6. Lorenzo Lotto. 1480 ok. 1556/1557
Dojrzały renesans (cinquecento)
7. Jacopo dal Ponte zw. Bassano ok. 1510-1592
8. Giovani Battista Moroni ok. 1520/1524-1579/1580
9. Paolo Caliari zw. Veronese 1528-1588
Tu z kolei chronologiczna ściąga obrazów prezentowanych na wystawie:
Wczesny renesans (quattrocento)
1. Giovanni Bellini, Pieta 1455
2. Cosmè Tura, Madonna z Dzieciątkiem 1475-1480
3. Vittore Carpaccio, Portret mężczyzny 1495
Dojrzały renesans (cinquecento)
4. Lorenzo Lotto, Portret młodego mężczyzny 1500
5. Sandro Botticelli, Historia Wirginii 1500
6. Defendente Ferrari, Matka Boska Karmiąca 1530
7. Giovani Battista Moroni, Portret Isotty Brembati 1550-1555
8. Jacopo dal Ponte zw. Bassano, Cud wyprowadzenia wody ze skały 1569
9. Paolo Caliari zw. Veronese, Święta Krystyna rozdająca ubogim kawałki rozbitych bożków pogańskich 1586-1587
Większość obrazów pochodzi z cinquecento, czyli na wystawie w Zamku Królewskim w Warszawie oprócz mistrzów renesansu pojawiają się i mistrzowie renesansu oraz manieryzmu. Zważywszy na granice epok i nurtów szczelne jak parzydełko do herbaty, najchętniej posługiwałabym się terminem „renesansomanieryzm”, ale taki nie istnieje i musimy jakoś z tym żyć.
Czyli na wystawie rozrzut czasowy między prezentowanymi obrazami to prawie 130 lat! Najstarsza jest „Pieta” Belliniego z 1455 r., a najmłodsza „Święta Krystyna rozdająca ubogim kawałki rozbitych bożków pogańskich” Veronesego powstała w latach 1586-1587.
Mistrzowie renesansu z najważniejszych ośrodków artystycznych północnych Włoch
Dlatego owa mistrzowska złota dziewiątka daje doskonały nomen-omen obraz tego, co wyprawiali malarze reprezentujący najważniejsze ośrodki artystyczne północnych Włoch: Wenecję, Florencję, Ferrarę, Bergamo i Weronę w okresie od połowy XV w. po końcowe dekady XVI stulecia, czyli od wczesnego renesansu do dojrzałego; od quattrocento do cinquecento. Przypomniał mi się taki kawał z podstawówki: Po czym poznać historyka sztuki? Że zamiast cinquecento wolałby jeździć quattrocento, bo starsze, wiecie, taki żart, hy, hy.
Mimo wszystko z renesansowymi malarzami i ośrodkami artystycznymi północnych Włoch jest jak ze współczesnymi ośrodkami narciarskimi północnych Włoch – o każdym mogłabym napisać elaborat. Tak jak trasy w Piemoncie (np. w Sestriere, jednej z najstarszych miejscowości narciarskich zbudowanej w 1934 r. przez firmę FIAT, tak, tego FIATA od cinquecento na kółkach) różnią się od tras w Lombardii (np. w Livigno, najwyżej położonej na stałe zamieszkałej miejscowości w Europie), tak twórczość malarzy z różnych centrów w renesansowych Włoszech rożni się od siebie.
Jednak to we Florencji w różnych dekadach, a nawet wiekach, mieszkali Cimabue i Giotto, ojcowie malarstwa włoskiego, a także odnowiciele architektury i rzeźby Arnolfo i Andrea Pisano; Brunelleschi, Donatello i Masaccio, pionierzy renesansu, Ghiberti, Filippo Lippi i Fra Angelico; Botticelli, Paolo Uccello oraz oczywiście Leonardo da Vinci i Michał Anioł. We Florencji pracowali również artyści z innych regionów Włoch, m.in. Rafael czy Peter Paul Rubens. Też jakoś szczególnie nie wzbraniałabym się przed pisaniem tego felietonu we Florencji.
Wszystkie drogi prowadzą do Florencji
Dlatego zanim opowiem Wam o tym, jaką historię opowiada Botticelli, opowiem Wam o samym Botticellim. Ale zanim opowiem o tym florentczyku, opowiem o samej Florencji, bo bez Florencji to by nie było nie tylko Botticellego, ale przede wszystkim nie byłoby renesansu. Sami rozumiecie powagę sytuacji.
Sandro Botticelli, czyli Alessandro di Mariano Filipepi, urodził się w 1445 r. we Florencji, a zmarł w 1510 r. również we Florencji. Obieżyświatem to on nie był. Pominąwszy krótkie wypady do Rzymu i jeszcze krótsze do Pizy oraz prawdopodobnie do Mugello, praktycznie nie ruszał się z Florencji. Zresztą po co miałby do robić, skoro Florencja, zanim wyprzedził ją Rzym, była tym, czym będzie Paryż w XIX i XX w. (a dla mnie i w XXI w.) – centrum wszechświata wszystkich artystów. Każdy, kto w XV-wiecznej Europie chciał zaistnieć w sztuce, kulturze lub nauce, musiał przeprowadzić się do Florencji. A Botticelli nie musiał, bo stąd był.
W XV w. Florencja była matecznikiem talentów i kreatywności. Zastanawiam się, skąd mieszkańcy brali focaccię, skoro w mieście było więcej złotników niż piekarzy. Jeśli ktoś mówi, że w Warszawie jest wolna amerykanka i dzika rywalizacja na rynku sztuki, to niech się cieszy, że nie żyje kilkaset lat temu w stolicy Toskanii. Wówczas malarze, rzeźbiarze i architekci o najbardziej pożądane i lukratywne zamówienia walczyli kłami, pazurami, pędzlami i dłutami. Plus był taki, że w ramach rywalizacji i żądzy prześcignięcia w kunszcie rywali, nawzajem się od siebie uczyli i nieustannie podnosili poprzeczkę.
Mecenat artystyczny we Florencji
W XV w. całe Włochy stanowiły najbogatszy kraj na kontynencie, a pod szczodrymi rządami Medyceuszy Florencja była nie tylko ośrodkiem handlu, ale przede wszystkim wyznaczała standardy dla europejskiej sztuki i kultury. Miasto znajdowało się w rozkwicie, zamożni kupcy i bankierzy chcieli budować swój poziom prestiż, zamawiali więc portrety, budowali oszałamiające pałace, ozdabiali rodzinne kaplice i tak dalej.
Nic dziwnego, że we Florencji osiedlili się najwybitniejsi artyści, mieli idealne warunki, skoro bogate rodziny, takie jak Medyceusze (a także inne rody o fenomenalnych nazwiskach brzmiących jak rodzaje pizzy: Sassetti, Ruccellai i Tornabuoni), byli hojnymi mecenasami sztuki i mieli milion zleceń dla malarzy, rzeźbiarzy i architektów. Zapewnione mieszkanie, pensja, świeże dostawy klientów prosto do pracowni – w takich warunkach można żyć. A jeśli artysta został już wybrany przez jakąś rodzinę, to miał zapewnioną „posadkę” do końca swoich dni.
O ile w średniowieczu sztuka była abstrakcyjna, schematyczna, klepana na jedno kopyto i tworzona głównie przez mnichów, to w renesansie sztuka stała się indywidualistyczna, matematyczna, wypracowała perspektywę linearną i cieniowanie, a przede wszystkim była tworzona przez specjalistów – artystów. Dlatego w renesansie artysta stał się bardzo szanowanym i bardzo dobrze płatnym zawodem i twórca zamiast kombinować, skąd wytrzasnąć monety, mógł zajmować się wyłącznie tworzeniem.
Nie dziwię się, że niektórzy realizowali jedno zlecenie przez kilka dekad. Skoro mieli wszystko opłacone, to pośpiech nie byłby wręcz wskazany, a nuż kolejne zlecenie by nie nadeszło? Ja też bym na ich miejscu nie ryzykowała, tylko szła w te dekady. Jednak zanim XV-wieczna renesansowa Florencja stała się artystyczną ziemią obiecaną, najpierw renesans musiał w ogóle się narodzić. Wszystko zaczęło się prawie dwa wieki wcześniej i nie tyle w stolicy Toskanii, co w Toskanii jako takiej.
Już nie średniowieczem, jeszcze nie renesans. Cimabue
W pierwszej połowie XIII w. artyści z Pizy (głównie Giunta o łatwym do zapisania nazwisku Pisano) i Lukki (głównie rodzina Berlinghieri, której wszyscy członkowie tworzyli w sposób tak podobny, że nie wiadomo, kto czego był autorem) odegrali ważną rolę w początkowej fazie malarstwa toskańskiego i to oni zapowiedzieli wczesnych artystów florenckich (tzw. artystów szkoły florenckiej albo renesansu florenckiego). Chociaż tworzone przez nich krucyfiksy i ikony były jeszcze bizantyjskie, czyli „wschodnie”, miały już mocny pierwiastek „zachodni” – tak wygląda etap przejściowy, chwilę przed tym, zanim wybuchnie florencki boom i na scenie pojawi się Cimabue.
Bo w XIII-wiecznej Florencji najważniejszym artystą – przed Giottem, rzecz jasna – był jego nauczyciel Cimabue, właśc. Cenni di Pepo (1240-1302), urodzony w Pizie, ale działający również w Florencji, Rzymie i Asyżu. Mimo że uczył się tradycji bizantyjskiej w warsztatach przy baptysterium, jest uważany za jednego z pierwszych wielkich malarzy włoskich, którzy zerwali ze stylem włosko-bizantyjskim.
Wówczas w sztuce królowały jeszcze płaskie jak naleśnik mocno stylizowane i wyidealizowane postacie (czytaj: anatomicznie udziwnione), tymczasem Cimabue przedstawia je już w bardziej realistycznych proporcjach, nawet pojawiało się nieśmiałe cieniowanie. Dzięki temu, że zainicjował bardziej naturalistyczne (czytaj: normalne) podejście do tematu, uznaje się go za prekursora naturalizmu florenckiego renesansu. Słusznie.
Wpływ Cimabue w środkowych Włoszech w latach 1270-1285 był tak wielki, że mówiono nawet o zjawisku Cimabuizmu! Jako ciekawostkę Wam powiem, że w 2019 r. w kuchni 90-letniej Francuzki odkryto obraz Cimabue „Cristo deriso” [Chrystus wyśmiewany]. Kobieta planowała przeprowadzkę, więc przed sprzedażą domu wezwała rzeczoznawcę, żeby jej powiedział, czy cokolwiek z jej dobytku można upłynnić, bo jeśli nie, to ona wszystko upłynni wraz z chałupą.
Rzeczoznawca od razu wyhaczył obraz Cimabue, co prawda, wtedy założył, że jest to jakaś włoska natura prymitywistyczna i prawdopodobnie warta 300-400 tysięcy euroszy. Tymczasem po testach i badaniach okazało się, że to oryginalny Cimabue, którego wyceniono na 4-6 milinów euro. Właścicielka i jej rodzina myśleli, że to jakaś stara ikona pochodzenia rosyjskiego (!!), nawet nie pamiętała, skąd ją wytrzasnęła. Wyobrażam sobie jej zdziwienie, gdy się okazało, że ta „stara ikona” została sprzedana za 24 miliony euro, ustanawiając nowy rekord świata dla średniowiecznego obrazu sprzedanego na aukcji. Polecam porządki w kuchni.
Trecento. Protorenesans i Giotto
Jednak właściwa szkoła florencka pojawi się dopiero w XIV w., czyli w trecento, po polsku byśmy powiedzieli, że w protorenesansie. Po polsku jak po polsku, prefiks proto, czyli greckie πρότερος oznacza „pierwszy”, a wyraz renesans pochodzi z języka francuskiego – la renaissance i oznacza odrodzenie, to tyle w kwestii „zaśmiecania” współczesnego języka polskiego, drodzy puryści-nielingwiści.
Prawdziwym założycielem szkoły florenckiej był żyjący w latach 1266-1337 uczeń Cimabue Angiolo di Bondone, czule zwany Angiolotto, a znany jako Giotto (nie dziwię się, że postawił na bardziej medialny pseudonim). Umiejętność oddania trójwymiarowości formy i przestrzeni, harmonia koloru (kilka wieków później m.in. nawet Gauguin będzie zachwycał się kolorystycznymi patentami Giotta), zrównoważona kompozycja i oddanie ludzkich emocji (koniec z gotyckimi cyborgami) sprawiają, że jego prace są pierwszymi „współczesnymi” obrazami.
Innymi słowy wyróżniają je dwie bardzo ważne cechy odróżniające średniowiecze od renesansu. W średniowieczu skupiano się na idealizmie, a w renesansie artyści skupią się na realizmie i naturalizmie w sposobie przedstawiania. W sztuce średniowiecznej koncentrowano się na opowiadaniu historii z Biblii, natomiast sztuka renesansowa będzie koncentrować się na emocjach. W końcu w renesansie w centrum jest człowiek.
W kolejnych dekadach okaże się, że w renesansie religia nadal będzie ważna, ale wraz z tą nową erą przyjdzie „uczłowieczenie” postaci biblijnych w sztuce, stąd pojawienie się np. ludzi wypędzanych z raju czy znacznie późniejsza Rafaela „Madonna Della Seggiola”, czyli Madonna siedząca na krześle (NA KRZEŚLE, nie na tronie jak królowa, matka Boga, tylko na krześle jak jakiś zwykły człowiek). Ale to będzie prawie dwa wieki później, w dojrzałym renesansie, na razie mamy protorenesans.
Giorgio Vasari i „Żywoty najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów”. Pierwszy historyk sztuki włoskiej
Już Giorgio Vasari, historiograf sztuki, architekt, inżynier i malarz, pierwszy historyk sztuki i autor bestsellera „Żywoty najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów” (1550 r.), ponad dwa wieki później piał z zachwytu nad Giottem. Swoją drogą ówcześni krytycy trochę mniej piali nad Vasarim, zarzucali mu, że jako florentczyk jest bardzo stronniczy i w swojej książce za dużo uwagi poświęcił Florencji, a całkowicie pominął np. tworzącego w Pizie Pisanę. Zero zrozumienia dla lokalnego patriotyzmu.
Tak czy inaczej Vasari stwierdził, że to Giotcie zawdzięczamy „wielką sztukę malarstwa jaką znamy dzisiaj poprzez wprowadzenie zaniedbywanej przez ponad dwieście lat techniki dokładnego rysowania z życia”. No to podsumował chłopak średniowiecze, które zawsze traktował jako okres upadku sztuki. Ale dla mnie Vasariemu wszystko wolno, bo to on na potrzeby opisania owych „żywotów” wymyślił bardzo poręczny podział dziejów sztuki włoskiej od Cimabuego do Michała Anioła na trzy okresy: trecento, quattrocento cinquecento.
Oprócz tego, że książka zawierała elementy biograficzne, dużo było w niej fikcji czy wręcz – mówiąc wprost – niesprawdzonych plotek, anegdotek, a nawet wymyślonych przez Vasariego historii np. o tym, jak to niby młody Giotto namalował muchę na obrazie Cimabuego, który kilka razy próbował zmieść muchę, zanim zrozumiał finezyjny dowcip swojego ucznia.
Cimabue i Giotto. Kiedy uczeń przerósł mistrza
Nieważne, czy tę nieszczęsną muchę namalował, czy nie, uczeń przerósł mistrza. W innym miejscu Vasari pisał, że chociaż „Cimabue był w pewnym sensie główną przyczyną odnowienia malarstwa”, jednak „Giotto naprawdę przyćmił sławę Cimabue, tak jak wielkie światło przyćmiewa znacznie mniejsze”. Niezbyt to miłe, ale prawdziwe. Z kolei w „Boskiej komedii”, a dokładnie w Pieśni XI „Czyśćca” (tłum. Julian Korsak) Dante Alighieri ubolewa nad tym, jak szybko przestano interesować się Cimabue, gdy na salony wkroczył Giotto:
„O jakżeś marna, ludzkiej władzy chwało!
(…)
Pierwszy z malarzy Cimabue, oto,
Blask jego sławy przygasza Giotto”
Wszyscy kochają Giotta, w Italii panuje Giottomania, nawet Boccaccio w Dniu Szóstym „Dekameronu” (tłum. Edward Boyé) cmoka z zachwytu nad Giottem: „Słusznie nazwano go przeto jednym z promieni chwały świetlanej Florencji. On to bowiem sztukę, setki lat krzywdzoną przez tych, którzy więcej dbali o przypodobanie się oczom nieukształconych widzów niż umysłowi ludzi światłych, z upadku podniósł i nowym blaskiem otoczył”. Matko święta, ile cukru.
Ale faktycznie, wpływ tego promyczka „chwały świetlanej Florencji” na malarzy florenckich był gigantyczny, Giotto zainspirował artystów takich jak: Taddeo i Agnolo Gaddi, Bernardo Daddi, Giottino czy Nardo di Cione, a także częściowo wpłynął na twórczość Andrei Orcagny, Andrei da Firenze i Spinello Aretino. O ile nie jesteście studentami historii sztuki (albo nie chcecie błysnąć w towarzystwie nazwiskiem, które nikomu nic nie powie, o ile nie przebywacie w towarzystwie studentów historii sztuki, ale to wtedy tym bardziej nie błyśniecie), naprawdę nie musicie przejmować się, że po dojechaniu do końca tego zdania zdążycie już zapomnieć pierwsze sześć nazwisk. Naprawdę nie.
Quattrocento. Florencki renesans, czyli wczesny renesans
W każdym razie od Giotta zaczęła się impreza ze szkołą florencką. Najlepsze dopiero przed nami: wkraczamy w quattrocento, czyli w XV w., złoty wiek Florencji, rozkwit malarstwa. Po polsku: wkraczamy we wczesny renesans. I to ledwie wkroczyliśmy, a już wpadamy na pierwszą prawdziwie renesansowa pracę we Florencji. Pochodzi z 1401 r. i nie jest obrazem, tylko… drzwiami!
Otóż w owym czasie zorganizowano – jak to byśmy dziś powiedzieli open call – konkurs na projekt dwóch par drzwi do Battistero di San Giovanni [Baptysterium św. Jana], najstarszego zachowanego kościoła w Florencji, w którym został ochrzczony m.in. Dante oraz wiele innych sław i celebrytów renesansu, w tym członkowie rodziny Medyceuszy, co oczywiste.
Battistero di San Giovanni słynie z trzech par drzwi z brązu z płaskorzeźbami. W stworzonych przez Andrea Pisana południowych drzwiach każde skrzydło podzielone jest na 14 kwater, w których wyrzeźbiono narracyjne sceny z życia Jana Chrzciciela, patrona Florencji i miliona cechów rzemieślniczych oraz współczesnych zawodów, m.in. właścicieli kin. Moim hiciorem jest fakt, że Jan Chrzciciel jako patron winnic, który również może być wzywany w przypadku bólu głowy, jednocześnie jest opiekunem abstynentów. Każdy, kto „zasiedział się” na jakimś wernisażu, dostrzega logikę w tym zestawieniu.
Słynne drzwi Ghibertiego. Baptysterium florenckie jako podręcznik na ASP
W każdym razie do konkursu przystąpiło siedmiu młodych artystów, którzy mieli zaprojektować północne i wschodnie drzwi wielkością oraz formą odpowiadające drzwiom Pisana, ale warunek był jeden: muszą przedstawiać motyw Ofiarowanie Izaaka. Do naszych czasach dotrwały tylko dwa projekty: Lorenza Ghibertiego i Filippa Brunelleschiego. Pomysły obu florentczyków zawierają mocno klasycyzujące motywy, dzięki czemu widać, w jakim kierunku na początku cinquecento podążała już sztuka i filozofia. W kierunku renesansu.
Konkurs wygrał Ghiberti, ciekawa jestem, czy jury po czasie do końca było zadowolone ze swojego wyboru, skoro artyście zrobienie pierwszej pary drzwi do baptysterium zajęło… 27 lat, po czym spokojnie zajął się drugą parą. Prawie przez pół wieku (!!) Ghiberti rzeźbił dwie pary drzwi, ale wszyscy mu to wybaczali, bo owe drzwi budziły powszechny zachwyt. Michał Anioł wschodnie drzwi nazwał Bramami Raju, dla mnie to jakoś perwersyjnie brzmi, ale może tylko ja mam takie skrzywienie i to więcej mówi o mnie niż o Michale Aniele. W każdym razie kto by się spodziewał, że dwie pary drzwi będą miały tak ogromny wpływ na rozwój florenckiej sztuki. A tak się stało.
Bo nie dość, że te drzwi-dzieła sztuki były narracyjne, czyli opowiadały historię, to jeszcze Ghiberti popisał się umiejętnością aranżowania kompozycji figuratywnych i przede wszystkim stosowania dopiero rozwijającej się perspektywy linearnej. A wówczas mało kto to kumał. Podsumowując: na drzwiach Ghibertiego wszyscy we Florencji uczyli się, o co chodzi w sztuce.
Masaccio i Masolino. Gdzie Tommasów dwóch, tam Kaplica Brancaccich
W latach dwudziestych quattrocento, czyli mniej więcej w czasie, gdy Ghiberti zgodnie z postawą „pośpiech poniża” kończył pierwszą parę drzwi, w innym kościele we Florencji dwóch innych artystów rozpoczęło malowanie cyklu fresków Żywot św. Piotra w Kaplicy Brancaccich. Kilka wieków później Bernard Berenson, jeden z największych amerykańskich historyków sztuki, autor książki „Rysunki malarzy florenckich” (1903 r.), Kaplicę Brancaccich nazwie Kaplicą Sykstyńską wczesnego renesansu. Berenson żył 94 lata, ewidentnie pisanie o renesansie konserwuje. Powtarzam to sobie codziennie przed wypiciem porannej kawy.
Obu artystów od fresków miało to samo imię – Tomasso, na szczęście chociaż nazwiska mieli różne. Jeden nazywał się Tommaso di Ser Giovanni di Simone, a drugi Tommaso di Cristoforo Fini. Nie dziwię się, że w renesansie, epoce ludzi oświeconych, ułatwiono sobie życie i nazywano ich po prostu Masaccio i Masolino. Zawsze trudno jest przełożyć na inny język żarty językowe, ale spróbuję: Masaccio jest humorystyczną wersją Maso (skrót od Tommaso) i mniej więcej znaczy tyle, co „Brudny / Niechlujny Tomek”, a Masolino to „Mały Tomek”. Jednak nie jestem pewna, czy dobrze brzmiałoby po polsku zdanie „Freski w Kaplicy Brancaccich ogarnia Brudny Tomek razem z Małym Tomkiem”. Chyba raczej niekoniecznie.
A tak na poważnie, to urodzony w 1401 r. Masaccio jest uznawany za pierwszego wielkiego malarza quattrocento. Kapitalnie malował z natury, umiał bardzo naturalnie odwzorować postacie i ruchy, zobaczcie te miny i gesty wypędzanych z Raju Adama i Ewy, toż to istny dramat tam się rozgrywa!!
Widać wpływ Giotta, jednak dzięki używaniu światłocienia obrazy Masaccia są o wiele bardziej realistyczne, poza tym artysta doskonale operował skrótami perspektywicznymi i perspektywą linearną. W 2022 r. może Was to nie wzruszać, ale zaprawdę sześć wieków temu ludzie nie za bardzo rozumieli, o co chodzi z tą trójwymiarowością nieszczęsną i jak gada ugryźć.
Kaplica Brancaccich. Drugi podręcznik na ASP
W porównaniu do Masaccia Adam i Ewa u Masolina są jacyś stonowani i wyglądają na potwornie zblazowanych albo znudzonych. Może dlatego, że jeszcze nie zjedli zakazanego owocu, więc potwornie się nudzą, w końcu ile można od początku świata siedzieć tylko we dwójkę. Chociaż może lepiej czasem ponudzić się w raju te paręset wieków niż chwilę przyjemności okupić dożywotnim zakazem wstępu do Edenu; to już będziecie sami musieli rozważyć, jeśli znajdziecie się w takim położeniu.
Tak czy inaczej Kaplica Brancaccich w Santa Maria del Carmin, tak samo jak drzwi w Battistero di San Giovanni Ghibertiego, była źródłem inspiracji i obiektem studiów nieskończonej liczby artystów. Niezmordowany Vasari pisze: „Masaccio dał początek pięknemu stylowi nowoczesnemu; wszyscy malarze i rzeźbiarze, którzy studiowali w tej kaplicy, stali się wybitnymi i uznanymi artystami. Byli to m.in.: Fra Angelico, Filippo Lippi, jego syn Filippino (…) Andrea del Verrocchio, Domenico Ghirlandaio, Sandro Botticelli i boski Michał Anioł; również Rafael ukształtował tam swój styl, (…). Słowem wszyscy, którzy chcieli zaznajomić się z wielką sztuką, szli po naukę do kaplicy, aby uzyskać od Masaccia wskazówki i zasady tworzenia pięknych postaci”. Anegdotki o musze brak.
Niestety Masaccio, który wywarł tak wielki wpływ na późniejszą sztukę florencką, zmarł w wieku zaledwie 26 lat. Jedna z wersji głosi, że został otruty przez zazdrosnego rywala (mówiłam, że we Florencji wśród malarzy panowała walka na śmierć i życie, kto przeżyje, ten zgarnie lepszy kontakt). Niezależnie od faktycznej przyczyny śmierci Masaccia, jego dzieła zostały ukończone przez Filippina Lippiego, przyjaciela i asystenta Botticellego, a jednocześnie syna jego nauczyciela Filippa Lippiego. Że też te imiona im się nie myliły, współczuje ich znajomym.
Perspektywa linearna. Nowa perspektywa i oświecenie oświetlenia
Nic dziwnego, że zastosowanie perspektywy linearnej Masaccia zrobiło taką furorę, bo w pierwszej połowie XV w. osiągnięcie efektu realistycznej przestrzeni było we Florencji głównym marzeniem i zajęciem nie tylko wielu malarzy, ale i architektów, m.in. Leona Battisty Albertiego (to on jako pierwszy opracował zasady perspektywy linearnej) czy startującego do konkursu na projekt drzwi Filippa Brunelleschiego. Brunelleschi przeprowadził szereg pomiarów placu i ośmiokątnego baptysterium, które to pomiary później wykorzystał Masaccio w 1427 r. podczas malowania w Kościele Santa Maria Novella fresku „Trójca Święta”, pierwszego w nowożytności dzieła sztuki, w którym zastosowano w pełni poprawną perspektywę zbieżną. Fajnie było robić coś w renesansie, bo praktycznie na bank okazywało się, że zrobiło się coś po raz pierwszy na świecie.
Fresk ten jest idealnym przykładem malarstwa iluzjonistycznego, trompe l’oeil, czyli francuskiego terminu żywcem oznaczającego „oszukiwanie oczu” – a dokładnie „oszukiwanie oczu” widza poprzez uzyskanie efektu głębi na płaskiej powierzchni. To ten moment, kiedy mózg kłoci się z okiem, niby człowiek wie, że patrzy na dwuwymiarowe płótno, ale coś mu się te wymiary nie zgadzają, wychodzi na to, że obraz ma przynajmniej o jeden więcej. Więcej o trompe l’oeil pisałam w felietonie o malarstwie holenderskim i niderlandzkim, koniecznie tam zajrzyjcie.
Kiedy już Alberti, Brunelleschi i Masaccio odwalili całą robotę teorytyczno-praktyczną, w kolejnych dekadach artyści florenccy już ze spokojem mogli doskonalić się w przedstawianiu perspektywy liniowej. W drugiej połowie XIV w., a dokładnie w latach 1468–1470, Piero della Francesca obrazem „Biczowanie Chrystusa” rozwalił system. Gdybym miała napisać nagłówek do „Faktu”, brzmiałby on następująco: „Ludzie go nienawidzą. Przejął kontrolę na perspektywą i światłem. Piero della Francesca odpowiada: i jej nie oddam”.
Ale taka jest prawda: Piero della Francesca jako pierwszy idealnie przedstawił perspektywę linearną (chociaż muszę przyznać, że ten obraz wiecznie kojarzy mi z się grafiką gry komputerowej z końca ubiegłego wieku, ale to tym lepiej świadczy o artyście), a także zaprezentował efekty swoich studiów nad proporcjonalnym rozchodzeniem się światła od miejsca jego powstania. Na obrazie są dwa źródła światła: jedno wewnątrz w budynku, a drugie na zewnętrz. Chociaż nie widać źródła w budynku, jego położenie można bardzo łatwo obliczyć. Znaczy łatwo jak łatwo, ja jestem humanistką, więc szału z obliczaniem nie ma.
Badania nad światłem Piera della Francesca będzie kontynuował Leonardo da Vinci.
Botticelli. Sandro Botticelli
Światło światłem, ale prawie w połowie XV w. rodzi się Sandro Botticelli, którego obraz „Historia Wirginii” aktualnie można podziwiać na wystawie „Botticelli opowiada historię. Malarstwo mistrzów renesansu z kolekcji Accademia Carrara” w Zamku Królewskim w Warszawie.
Mimo że Botticelli jest jednym z najbardziej znanych włoskich artystów, o jego życiu za dużo to nie wiemy. To znaczy, wiemy, że się urodził (bo musiał), wiemy gdzie (we Florencji), wiemy kiedy (szaleństwo), wiemy że jego ojciec był grabarzem, a jeden z braci, Antonio, złotnikiem. I stąd prawdopodobnie wziął się przydomek Botticellego: od słowa „battiloro” albo „battigello” oznaczającego rzemieślnika, „ubijającego” ze złota cieniutkie płaty, które można wykorzystać i przy obrazach, i przy sarkofagach. A jak człowiek by się uparł, to i na sylwestrowy makijaż byłoby jak znalazł.
Debiutanckie prace Botticellego z lat 60. XV w. mocno nawiązują do pomysłów Filippa Lippiego, u którego kształcił się po „złotym” warsztacie brata. Po Lippim Botticelli trafił do warsztatu Andrea del Verrocchio, ale szybko wygramolił się spod jego wpływu i sam zaczął wpływać na innych. W wieku 25 lat wystartował z własnym warsztatem i realizowaniem zamówień dla bogatych mieszkańców Florencji, głównie z rodu Medyceuszy.
W zeszłym roku w Paryżu na wystawie „Botticelli. Artiste et designer” w Musée Jacquemart-André oglądałam portrety jego dobrodziejów – bankierskiej rodziny Medyceuszy oraz ich przyległości, w tym Angela Poliziana, który u Botticellego wygląda jak Jim Carrey. Bo już na portrecie innego florenckiego malarza, Ghirlandaia, Poliziano wygląda jak Poliziano, nie Carrey.
Wystawa w Musée Jacquemart-André uświadomiła mi istnienie wielu Botticellich w Botticellim (i teraz z rozkoszą ja Was uświadomię), nie tylko autora „Wiosny” – artysty, ale i nauczyciela, influensera, rekina finansjery i „capobottegi”, głowy warsztatu (boteggi), czyli jakbyśmy dziś powiedzieli: dyrektora kreatywnego oraz menadżera atelier. Prowadzony przez Botticellego warsztat, w którym jednym z najzdolniejszych uczniów był Filippino Lippi (syn Fillipa, dawnego nauczyciela Botticellego), był miejscem kształcenia artystycznego, odpowiednikiem dzisiejszej pracowni na ASP.
Bottega. Praktyki artystyczne w quattrocento
Takie „warsztatowe” rozwiązanie było typowe dla quattrocento: uczniowie musieli jak najlepiej naśladować styl mistrza, bo kupujący chcieli mieć w domu Botticellego, nieważne, czy namalowanego w całości przez Botticellego czy raczej przez „Botticellego” o czterech różnych DNA. Mistrz odpowiadał za projekt i kompozycję, wykonaniem zajmowali się jego uczniowie albo współpracownicy, a on w tym czasie mógł tworzyć inne dzieła sztuki, już nie masówki. Tak trzeba się ustawić.
W quattrocento normą było, ze popularne motywy grzmocono na potęgę i nikt nie mówił o plagiacie, autoplagiacie czy odgrzewaniu w kółko tego samego kotleta. Jednak Botticelli nawet całkiem wymemłane motywy mitologiczne potrafił opracować na nowo, nawiązując do świeżego i chodliwego kontekstu neoplatońskiego. Tak jest z jego humanistyczną Wenus, tu Wenus florentczyka Botticellego, tam Wenus florentczyka Lorenza de Crediego. Wystarczy Wenus dla wszystkich.
Od około połowy XV w. Florencja stała się głównym ośrodkiem nowego we Włoszech przemysłu grawerskiego. Niektórzy z florenckich złotników zajęli się produkcją płyt do grawerowania i często bezwstydnie zrzynali styl malarzy lub ich projekty. A Botticelli był jednym z pierwszych artystów, którzy eksperymentowali z rysunkami do ilustracji książkowych. Jego pochodzące z lat 80. i 90. XV w. ilustracje do „Boskiej Komedii” Dantego wpłynęły m.in. na prace Jacopa del Sellaio, z którym czasem współpracował, a także na Francesca Rossellego, który radośnie przerysował niektóre pomysły mistrza Botticellego.
Pod koniec swojej kariery Botticelli zrezygnował z tworzenia frywolnych Wenus i przerzucił się na dzieła religijne. Są w zupełnie innej stylistyce, surowszej i poważnej. Artysta był już pod wpływem krytykującego rządy Medyceuszy grzmiącego o Antychryście charyzmatycznego zakonnika nazywającego się Girolamo Savonarola, stad ta oschłość i nagła wstrzemięźliwość, a nawet spalenie kilku swoich prac zawierających motywy i tematy zakazane przez Savonarolę.
„Historia Wirginii” Botticellego
Botticelli tworzył głównie w quattrocento, nawet prezentowana na wystawie w Zamku Królewskim w Warszawie „Historia Wirginii” chronologicznie ledwie zahacza o kolejne stulecie, natomiast tematycznie nawiązuje do aktualnej sytuacji politycznej i społecznej we Florencji. Skończyło się quattrocento, skończył się złoty wiek Florencji pod mecenatem dynastii Medyceuszy, bo sami Medyceusze we Florencji się kończyli – utracili władzę, a mieszkańcy Florencji utracili spokój ducha. Żyjący dotąd w złotej bańce, nagle zaczęli dostrzegać czające się wewnątrz i na zewnątrz miasta zagrożenia.
Powstała w 1500 r. „Historia Wirginii” to imponujący narracyjny grzmot, opowieść w 8 odcinkach, z tym że Botticelli po renesansowemu wszystkie osiem scen przedstawił na jednym obrazie. Jak to zwykle bywa w kulturze zachodniej, opowieść snuje się od lewej strony do prawej, a żeby powalony kunsztem artysty oraz przejęty losem Wirginii widz nie zgubił wątku, w Zamku Królewskim pod obrazem umieszczono tablicę ze ściągą: elegancko jest zaznaczone, o czym opowiada dany fragment obrazu.
I w ten sposób widz może spokojnie przeżywać historię biednej córki centuriona, którą Appiusz Klaudiusz chciał porwać i pohańbić. Nie wyszło mu to, więc uknuł intrygę i puścił plotę, że dziewczyna jest zbiegłą niewolnicą, którą trzeba oddać jej „panu”. Sprawa trafiła do trybunału, na czele którego stał… Decemwir Appiusz Klaudiusz. Wiadomo, jaki był wyrok. Ojciec Wirginii prosił o ułaskawienie, oczywiście nic z tego nie wyszło, więc zwrócił córce wolność w jedyny możliwy sposób: zabił ją, po czym uciekł. W Rzymie wybuchły krwawe zamieszki, w ich wyniku upadły rządy Decemwirów i zmienił się ustrój państwa. Koniec opowieści.
„Historia Wirginii” Boccaccia
Uwiecznione na obrazie sceny odnoszą się do przytoczonej w traktacie moralizatorskim Giovanniego Boccaccia „O słynnych kobietach historii” opowieści o Wirginii rozgrywającej się w realiach republiki rzymskiej V w p.n.e. „O słynnych kobietach historii” to pierwsze w historii literatury europejskiej dzieło biograficzne poświęcone w całości kobietom – napisany przez Boccaccia zbiór ponad stu sylwetek wybitnych kobiet starożytności i średniowiecza, a wśród nich znajdują się boginie i kobiety, postacie biblijne i historyczne, królowe i prostytutki.
Oto przykładowe tytuły rozdziałów: Ewa, pierwsza matka; Junona, bogini i królowa; Izyda, egipska królowa i bogini; Nierządnica Leajna; Mariamme, królowa Judei; Kleopatra, królowa Egiptu oraz – co mnie mile zaskoczyło – Kamilla, królowa Wolsków. Nawet nie wiedziałam, że miałam taką imienniczkę. Powiem więcej: do momentu sięgnięcia po książkę Bocaccia nie wiedziałam, że istnieli jacyś Wolskowie. A teraz już wiem, że było to plemię italijskie, które w V i IV w. p.n.e. tłukło się – jak wszyscy – z Rzymianami. Zachował się tylko jeden, jedyny napis w języku Wolsków na tablicach z brązu, także jako Kamila (przez jedno „l”) nie nauczę się języka mojej słynnej imienniczki.
Boskie Madonny w renesansie
W Zamku Królewskim w Warszawie oprócz Botticellego opowiadającego historię Wirginii zgodnie z tytułem wystawy pokazywane są prace innych mistrzów renesansu reprezentujących Wenecję, Florencję, Ferrarę, Bergamo oraz Weronę.
Już we wczesnym renesansie Fra Angelico, Filippo Lippi, Andrea del Verrocchio czy Davide Ghirlandaio malowali Madonny, natomiast później głównym dostawcą takich obrazów stanie się Botticelli ze swoim warsztatem, który będzie zaopatrzał w nie znaczną liczbę kościołów, domów i budynków użyteczności publicznej. Jakby nie patrzeć – Matka Boska w całym renesansie zawsze i wszędzie dobrze się sprzedawała. Stąd na wystawie w Zamku Królewskim prezentowane są dwie Madonny pochodzące ze szkół innych niż florencka.
Pierwsza z nich to szkoła z Ferrary, czyli „Madonna z dzieciątkiem” namalowana w latach 1475-1480 przez Cosmè Turę, a druga to szkoła z Piemontu, czyli „Matka Boska karmiąca” Defendentego Ferrariego, stanowiąca własność Zamku Królewskiego w Warszawie. Chociaż namalowana w 1530 r., a więc w czasie dojrzałego renesansu, Matka Boska Ferrariego jest bardziej gotycka niż renesansowa Nieważne, że protorenesans zaczął się dwa wieki wcześniej, zawsze jest pora na postgotyk. Tyle w temacie podziału na epoki.
Jednak – jeśli chodzi o tematykę religijną – mam ważenie, że na wystawie najbardziej poruszająca jest przeznaczona do intymnej, prywatnej dewocji (a nie do publicznej, kościelnej) „Pieta” weneckiego artysty Giovanniego Belliniego (1455 r.). „Pieta” jak to „Pieta” – zawsze emocjonalnie trzepie. Jednocześnie jest to najstarszy obraz prezentowany na wystawie.
Weneckie specjały. Malarstwo Carpaccio i Belliniego
Na wystawie „Botticelli opowiada historię. Malarstwo mistrzów renesansu z kolekcji Accademia Carrara” w Zamku Królewskim znajdują się trzy portrety. Pochodzący z 1500 r. „Portret młodego mężczyzny” Lorenza Lotta, kolejnego wenecjanina, to pierwsze znane dzieło tego dwudziestoletniego wówczas malarza.
Obok znajduje się młodszy o 5 lat (od obrazu, nie od samego Lotta) medialionowaty „Portret mężczyzny” (ani młodego, ani starego, tylko po prostu mężczyzny) autorstwa kolejnego mistrza szkoły weneckiej. Nie wiadomo, kogo sportretował Vittore Carpaccio (zawsze mówię, że bardzo medialne nazwisko dla autora prawie pierwszej oficjalnej martwej natury) – czy jakiegoś wysoko postawionego polityka, czy bankiera, czy może samego siebie? Nieważne, kto jest na obrazie, ważne, w jaki sposób nazwisko jego autora stało się nazwą potrawy. Otóż w Wenecji – bo gdzie indziej – w 1931 r. Giuseppe Cipriani otworzył działający do dziś Harry’s Bar, którego gośćmi byli m.in. Charlie Chaplin, Ernest Hemingway, Alfred Hitchcock, Maria Callas, Księżna Diana, Woody Allen czy George Clooney.
Kiedy w 1950 r. okazało się, że jedna z jego stałych klientek, hrabina Amalia Nani Mocenigo, cierpi na anemię i zgodnie z zaleceniem lekarza musi jeść dużo surowego mięsa, Cipriani zastanowił się, jak dogodzić jedzeniowo wiernej klientce, po czym pokroił na cieniutkie plastry filet z polędwicy wołowej, coś tam dorzucił i całość doprawił. W tym czasie w Wenecji miała miejsce wielka wystawa Carpaccia, a że Ciprianiemu czerwień wołowiny pasowała do kolorów znajdujących się na obrazach Carpaccia, to jego nazwisko wybrał jako nazwę wymyślonej przed chwilą potrawy.
Nie był to pierwszy taki występ Ciprianiego, bo już na początku istnienia knajpki wymyślił Bellini – obecnie najbardziej wenecki koktajl na świecie, połączenie wina musującego i brzoskwiń. Gdy Cipriani pierwszy raz go przyrządzał, zachodziło słońce i kolor drinka był taki sam, jak barwy restauratora ulubionego obrazu innego XV-wiecznego weneckiego malarza – Giovanniego Belliniego. Chociaż nie lubię koktajli, głupio byłoby mi publicznie powiedzieć, że nie lubię Belliniego, przecież jego „Pieta” jest kapitalna.
Dwa portrety jednej kobiety renesansu
Jednak na wystawie w Zamku Królewskim moim faworytem jest namalowany w latach 1550-1555 fenomenalny portret poetki z Bergamo, Isotty Brembati. Giovanni Battista Moroni (również z Bergamo) chwilę później, bo w latach 1555-1556 namaluje jeszcze jeden jej portret, zdecydowanie bardziej „uróżowiony”, na którym Isotta wygląda, jakbym miała ciężką alergię z zapaleniem spojówek i pokrzywką na policzkach. Nie mam pojęcia, w którym konkretnie roku Moroni namalował jej twarz na jednym portrecie, a w którym na drugim, bo trudno mi uwierzyć, że między tymi dwoma pracami mogłoby być zaledwie 12 miesięcy różnicy. Bardziej przemawia do mnie wersja, że lico Brembati na obrazie z Accademia Carrera, który można podziwiać na wystawie w Zamku Królewskim w Warszawie, pochodzi z 1550 r., a uróżowione lico na obrazie ze zbiorów Fondazione Museo di Palazzo Moroni w Bergamo ukończył w 1556 r.
Moroni, portrecista-manierysta, jest jednym z dwóch najpóźniej urodzonych artystów prezentowanych na wystawie. Ten urodzony w latach 1520/1524 (znaczy nie to, że 5 lat się rodził, tylko dokładnie nie wiadomo, w którym roku pojawił się na świecie), a zmarły w 1579/1580 r. (tu też szału nie ma z jasnością) malarz epoki cinquecento, czyli dojrzałego renesansu (i manieryzmu, wiadomo, że z epokami jest tak, że nic nie wiadomo), jest jednym z moich najulubieńszych portrecistów, nie tylko włoskich. Chociaż ja w ogóle mam słabość do włoskich portrecistów, dopiero co byłam w Petit Palais w Paryżu na wystawie Boldiniego i też co dwa metry na widok omdlewających dam Belle Époque sama mdlałam z zachwytu. Ja mdlałam z zachwytu w muzeum, większość mdlała poza klimatyzowanym muzeum, bo tego dnia wtedy był ponad 40-stopniowy upał, jest równowaga w przyrodzie.
A w Zamku Królewskim w Warszawie na wernisażu wystawy „Botticelli opowiada historię. Malarstwo mistrzów renesansu z kolekcji Accademia Carrara” większą furorę robił jednak portret Isotty Brembatti – wszystkich olśniły tak wiernie oddane wstążeczki, spineczki, perełeczki, te wszystkie naszyjniki i ozdoby. Na wcześniejszym portrecie poetka również jest w podobnym anturażu, widać, że się znała i na poezji, i na modzie, prawdziwa kobieta renesansu.
Paolo Veronese opowiada historię. Jacopo dal Ponte zw. Bassano też opowiada historię
Jednak mnie chyba najbardziej urzekł Paolo Veronese i jego „Święta Krystyna rozdająca ubogim kawałki rozbitych bożków pogańskich”, najmłodszy obraz prezentowany na wystawie w Zamku Królewskim (1586-1587). Paolo Cagliari lub Paolo Caliari zwany Verenose – Werończykiem – z powodu miejsca urodzenia, tworzył głównie w Wenecji i był jednym z najwybitniejszych malarzy związanych z tym miastem. Tak że nadal jesteśmy w cinquecento, ale z Bergamo przenosimy się do Werony i Wenecji. Kapitalnie, że na wystawie w Zamku Królewskim dziewięć obrazów zapewnia podróż bez trzymanki (i Google Maps, to gorsze!!) w czasie i przestrzeni. Botticelli, który stanowi centrum wystawy, umarł prawie 77 lat!! przed powstaniem obrazu Verenosego. Zresztą sam Veronese urodził się 18 lat po śmierci Botticellego w 1510 r.
Szczerze zachwyciła mnie „Święta Krystyna rozdająca ubogim kawałki rozbitych bożków pogańskich”, ale ja mam słabość do narracji w sztukach wizualnych, nic dziwnego, 7 lat temu napisałam o tym książkę. Wrzucam zbliżenie owych rozbitych bożków, robią lekko makabryczne wrażenie, jeśli człowiek nie wie, że to nie ludzki korpus. Jest taki znacznie późniejszy obraz Carla Borromausa Rutharta – „Lew i tygrys walczące w grocie” – tam to dopiero demolka, pełno rozbitych dzbanów, jakichś skorup, sarkofagów, klasycznych posągów i popiersi i tak dalej.
Na wystawie prezentowany jest i trzeci obraz opowiadający historię, tym razem obraz nie pochodzi z kolekcji Accademia Carrara, tylko naszej, Zamku Królewskiego w Warszawie. „Cud wyprowadzenia wody ze skały” w 1569 r. namalował jeszcze inny przedstawiciel szkoły weneckiej, Jacopo dal Ponte zwany Bassano, od – niespodzianka! – miejsca urodzenia, czyli miejscowości Bassano del Grappa koło Wenecji, której to miejscowości prawie w ogóle nigdy nie opuszczał. W porównaniu do niego Botticelli był globtroterem.
„Cud wyprowadzenia wody ze skały” jest obrazem w typowej dla niego biblijno-sielankowej stylistyce, trochę stajenka, trochę stodołka. Bassano miksował sceny starotestamentowe albo nowotestamentowe z elementami z jego najbliższego otoczenia. Być może podczas malowania obrazu tuż przy jego nogach siedział szczekający model.
***
Zupełnie przypadkiem wyszło, że trzy ostatnie obrazy, o których napisałam, są jednocześnie trzema „ostatnimi” obrazami na wystawie: trzema najmłodszymi obrazami jednocześnie namalowanymi przez trzech najmłodszych artystów. Każdy z nich tworzył w dojrzałym renesansie zahaczającym o manieryzm. Dalej już nic nie ma, tylko barok.
Natomiast tę (jeszcze) renesansową dziewiątkę można oglądać w najbardziej renesansowym wnętrzu Zamku Królewskiego w Warszawie, czyli w dawnej Izbie Poselskiej. Scenografia wystawy (NArchitekTURA – Bartosz Haduch i Łukasz Marjański) nawiązuje do sklepień izby i architektonicznych pomysłów renesansu, już wchodząc do sali z marszu można poczuć się bardziej renesansowo.
I tak można czuć się do 18 września, bo wtedy jest ostatni dzień wystawy „Botticelli opowiada historię. Malarstwo mistrzów renesansu z kolekcji Accademia Carrara”. Piękno, dobro, renesans i ja też starałam się wyglądać tak trochę renesansowo, przynajmniej włosy mam podobne do „Pięknej Simonetty”. Co prawda na tym podobieństwie poprzestanę, donna Vespucci zmarła na gruźlicę w wieku 22 lat. Niby ten drugi człon od dawna mi nie grozi, ale z pierwszą częścią zdania wolę nie ryzykować.
Wystawie towarzyszy dwujęzyczny katalog z 5 esejami wydany przez Arx Regia – Wydawnictwo Zamku Królewskiego w Warszawie.
7 komentarzy
Uwielbiam. Soczyście opisane meandry renesansu. Jeszcze przed obejrzeniem wystawy a już czuję ten klimat.
Bardzo ciekawe omówienie artystów i dzieł renesansowych za co dziękuję 😀 Mnie na wystawie zaskoczyło miejsce ekspozycji dzieła Botticelliego – na uboczu oraz prezentacji filmu z omówieniem tego obrazu i z przepiękną muzyką Hani Rani w innej sali – dziwne.
Ach ten renesans ,Florencja ,Włochy i Ci wszyscy wielcy artyści tej epoki …Bardzo interesujacy opis dzieł malarzy epoki renesansu 👍
Wkrótce odwiedzę wystawę .
Jak ja lubię czytać Twoje teksty.
Napracowałaś się. Dobrze byłoby zamieszczć podstawowe informacje o wystawie, np data otwarcia i zakończenia. Do kiedy trwa wystawa???
Ta opisana.
No przecież masz po bożemu na końcu felietonu napisane do kiedy jest wystawa, zawsze podaję tę informację. Jako żywo stoi: „I tak można czuć się do 18 września, bo wtedy jest ostatni dzień wystawy 'Botticelli opowiada historię. Malarstwo mistrzów renesansu z kolekcji Accademia Carrara'” A co za różnica, od kiedy, skoro napisałam felieton, to wiadomo, że już trwa 🙂
Bardzo, bardzo to jest ciekawe, bo dużo informacji o epoce i artystach, a poczucie humoru autorki interesujące!
Mam dwa pytania:
– czy to nie beczułkę przydomek Botticelli oznacza i czy ojciec Botticellego był garbarzem czy jednak grabarzem?
Dziękuję bardzo i uprzejmie za całokształt i pozdrawiam Panią Autorkę (oby skutecznie).