„Van Gogh. Historie jednego obrazu” w Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego w Warszawie, cz. 1.
Mamy to!! Jedyny w polskich zbiorach OBRAZ VAN GOGHA, i to nie byle jaki, bo „Wiejskie chaty pośród drzew” są zarazem jednym z najwcześniejszych w karierze malarza obrazem olejnym. Pracę można podziwiać na wystawie „Van Gogh. Historie jednego obrazu” w Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego mieszczącym się w budynku Świątyni Opatrzności Bożej w Warszawie.
Spis treści:
- Rodzina van Goghów, rodzina Vincentów
- „Na wygnaniu”. Lata szkolne
- Londyn. Najszczęśliwszy okres w życiu i nieszczęśliwa miłość
- Żarliwa religijność, etap pierwszy
- Żarliwa religijność, etap drugi
- Religia i sztuka. Sztuka jest boska
- Kolejna nieszczęśliwa miłość
- Haga. Pierwsze obrazy olejne
- Sien Hoornik. Jedyny poważny związek van Gogha
- „Wiejskie chaty pośród drzew”
- Nuenen. Tkacze po raz pierwszy i miłość po raz trzeci
- Nuenen. Pierwsze arcydzieło. „Jedzący kartofle”
- Akademia Sztuk Pięknych w Antwerpii. Rozczarowanie życia
- W końcu Paryż. W pracowni Cormona
- Paryż. Impresjonizm kontra neoimpresjonizm
- Asnières. „Wyncyj” światła i kolory, „wyncyj”
- „Praca w Paryżu jest prawie niemożliwa”. Kierunek Prowansja
- „Wiejskie chaty pośród drzew” i „skrzynie z Bredy”
Wystawa to nie tylko prezentacja jednego obrazu Vincenta van Gogha (o ile w kontekście tego artysty kiedykolwiek w ogóle można użyć słowa „tylko”), ale – zgodnie z tytułem – opowieść o tym, jak namalowany w Holandii obraz trafił do Warszawy. A serio odtworzona przez Stefanię Ambroziak z Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego, jedną z trzech kuratorek wystawy (pozostałe dwie to Anna Biskupska i Agata Smolnicka), historia obrazu „Wiejskie chaty pośród drzew” jest fascynująca. Wszystko zaczęło się we wrześniu 1883 r., kiedy trzydziestoletni van Gogh namalował tę pracę. Ale żeby cokolwiek mogło powstać pędzla van Gogha, najpierw sam van Gogh musiał „powstać”.
Rodzina van Goghów, rodzina Vincentów
Vincent van Gogh przyszedł na świat 30 marca 1853 r. w południowej Holandii, we wsi Groot-Zundert leżącej 15 km od Bredy. Otrzymał imię po dziadku i bracie, który rok wcześniej urodził się martwy. Recykling imienia był wówczas bardzo popularny, nikogo nie dziwiło, że dziadek „odziedziczył” imię po stryju (bo w rodzinie oprócz „naszego” Vincenta był jeszcze inny artysta, który również nazywał się Vincent van Gogh, rzeźbiarz urodzony w 1729 r., a zmarły w 1802 r.), po czym imię „odziedziczył” jeden z jego sześciu synów (w listach van Gogha pojawia się jako „wujek Cent”), aż w końcu imię dostało dwóch chłopców z kolejnego pokolenia.
„Nasz” Vincent urodził się w rodzinie, o której pojawiają się wzmianki już w XVI w. Wiek później wielu van Goghów zajmowało wysokie stanowiska państwowe w Holandii, np. Michel van Gogh – najpierw był Konsulem Generalnym w Brazylii, a później skarbnikiem w Zelandii (Zelandii w Holandii, nie Nowej Zelandii na Końcu Świata), to m.in. on, jako członek ambasady, witał króla Anglii Karola II podczas jego wstąpienia na tron w 1660 r.
W późniejszych latach stało się normą, że panowie van Gogh zostają albo pastorami, albo marszandami, przynajmniej nie mieli dylematów licealisty z XXI w., co mają robić w przyszłości, jak żyć. Trzech z sześciu stryjków Vincenta zajmowało się handlem sztuką (Hendrik Vincent zwany Heinem, wiceadmirał Johannes zwany Janem oraz Cornelis Marinus zwany Corem), natomiast jego ojciec Theodorus od 1849 r. – jako jedyny ze swojego pokolenia – był pastorem holenderskiego kościoła reformowanego właśnie w Groot-Zundert. Theodorus ożenił się z urodzoną w Hadze Anną Cornelią (de domo Carbentus), której ojciec oprawił pierwszą Konstytucję Holandi, za co uhonorowano go tytułem „introligatora króla”. Całkiem nieźle, chociaż ja bym wolała zostać „królem introligatorów”.
Mimo że Anna realizowała się jako żona duchownego, pomagając mu w parafii, lubiła sztukę i często rysowała w zeszytach rośliny czy kwiaty. Przez pewien czasu studiowała malarstwo u Hendrika van de Sande Bakhuyzena, w przyszłości to jego uczniowie stworzą tzw. Szkołę Haską, z którą przez chwilę coś wspólnego będzie miał jej syn.
Oprócz najstarszego Vincenta Theodorus i Anna Cornelia mieli jeszcze piątkę dzieci: Annę Cornelię (kolejny recykling imienia), Théodore (i znów recykling imienia, zwanego Theo), Elisabethę Hubertę (zwaną Liss), Willeminę Jacobę (zwaną Wil albo Wilkie), pielęgniarkę i pionierkę feminizmu, która przyczyniła się do założenia Holenderskiego Biura Pracy Kobiet, oraz Cornelisa Vincenta (recycling wiecie czego). W dorosłym życiu Vincent z całej tej czeredy utrzymywał kontakt wyłącznie z Theo i Wil.
„Na wygnaniu”. Lata szkolne
W 1861 r. Vincent zaczął uczęszczać do liczącej 200 uczniów szkoły w Zundert, jednak pod koniec roku państwo van Gogh postawili na edukację domową i od tej pory Vincent z siostrą Anną edukowali się pod okiem guwernantki Anny Birnie, która uczyła ich m.in. rysunku.
Nauka w domowych pieleszach długo nie potrwała, bo w 1864 r. Vincenta wysłano do szkoły z internatem w Zevenbergen, gdzie uczył się francuskiego, angielskiego i niemieckiego, i to podobno z całkiem niezłymi wynikami. Jednak 11-latek wyrwany z rodzinnego ciepełka w internacie czuł się bardzo źle i prawdopodobnie to było katalizatorem jego poczucia bycia wygnańcem, które będzie towarzyszyć mu przez całe życie. Od czasu do czasu rysował, ale jeszcze nic nie zapowiadało jego monstrualnego talentu. Dobrze, że nie chodził do polskiej szkoły, bo zapewne usłyszałby, że „brzydko” rysuje lub coś równie motywującego. Zawsze się śmieję, że gdyby neoimpresjonizm miałby narodzić się w naszych czasach w Polsce, to zanim by się narodził, to już by umarł, bo pani od plastyki orzekłaby, że „wychodzi za linie”.
W każdym razie dwa lata później, w 1866 r., Vincent został „skazany” na kolejne wygnanie, tym razem do nowej i elitarnej szkoły średniej im. Willema w Króla Tilburgu. Nadal otrzymywał bardzo dobre oceny z języków obcych, a rysunku uczył się u malarza Constanta Cornelisa Huijsmansa, który jako pierwszy w Holandii zajął się profesjonalizacją przedmiotu nauczania sztuki i opracował dwie metody dydaktyczne (pierwsza z nich dotyczyła pejzażu, druga rysunku). Stosowane przez Huijsmansa metody zrobiły taką furorę, że przyjęła je np. Akademia Królewska w Amsterdamie.
Z okresu szkoły średniej zachował się tylko„Dwa szkice mężczyzny opierającego się na łopacie” (1867). Niestety, i w tej placówce chłopak źle się czuł, co widać po mowie jego ciała na zdjęciu klasowym – założone ręce, typowa pozycja zamknięta, zero uśmiechu, mam identyczną minę, jak muszę stać długo w kolejce do kasy w TK Maxx. Vincent znów straszliwie tęsknił za domem i prawdopodobnie to był powód, dla którego w połowie drugiej klasy wrócił do Zundert. Ewidentnie ze szkołą nie było mu po drodze.
Londyn. Najszczęśliwszy okres w życiu i nieszczęśliwa miłość
Vincent ponownie opuścił dom pod koniec lipca 1869 r. Przeprowadził się do Hagi i dzięki wujkowi Centowi zaczął staż w Goupil & Cie, filii paryskiej firmy zajmującej się sprzedażą dzieł sztuki, reprodukcji i przedmiotów kolekcjonerskich. Adolphe Goupil założył Goupil & Cie w 1850 r., przez dekady miał różnych partnerów, a w latach 1861-1872 jednym z trzech akcjonariuszy był Cent van Gogh. Ja rozumiem, że wujek chciał zapewnić ciągłość rodzinnej tradycji handlu sztuką, ale moim zdaniem podjął dużo ryzyko, upychając we własnym biznesie bratanka, który mając w nosie rodzinną tradycję, zdążył wypracowywać własną– jak najszybszy powrót do domu w Zundert.
Jednak tym razem Vincent jakoś przeżył wygnanie, nie zwiał z Hagi do Zundert, nie tylko dlatego, że w Zundert nie miał już domu – w 1871 r. jego rodzina przeprowadziła się na plebanię w Helvoirt, on po prostu nie zwiał, o dziwo. W czerwcu 1873 r., został wysłany do odnogi Goupil & Cie w Londynie, w tym samym roku Theo rozpoczął pracę dla Goupil w Brukseli. W owym czasie, a dokładnie w 1872 r., narodziła się dożywotnia korespondencja między braćmi, będzie trwać do śmierci Vincenta, przy czym sam artysta wyśle do Theo 668 listów, w tym wiele ze szkicami.
Zdaniem Jo, czyli Johanny Bonger, przyszłej bratowej Vincenta, londyński okres nazywał on najszczęśliwszym czasem w swoim życiu. Podczas pobytu w Londynie odwiedził znane instytucje, m.in. Muzeum Brytyjskie i Galeria Narodowa, gdzie podziwiane przez niego dzieła obejmowały „malarzy chłopskich”, takich jak François Millet i Jules Breton. Czytał wszystko jak leci, od przewodników muzealnych i czasopism po literaturę i poezję.
W wieku 20 lat zarabiał więcej niż jego ojciec i przeżywał wielką miłość, szkoda, że – jak się okazało – jednostronną. Kiedy zdecydował się się opowiedzieć o swoich uczuciach głównej zainteresowanej, Eugénie LoyerDiff, córce gospodyni, od której w Londynie wynajmował dom, Eugénie oznajmiła, że potajemnie zaręczyła się z poprzednim lokatorem. I tak zanim się zaczęła, to już skończyła się pierwsza miłość Vincenta. Podobno pierwsza miłość jest jak pierwszy naleśnika – nie wychodzi.
Żarliwa religijność, etap pierwszy
Na pewno musiało to straszliwie wstrząsnąć wrażliwym van Goghiem, który zaczął izolować się od ludzi i na tyle fanatycznie interesować religią, że jego listy składały się prawie wyłącznie z cytatów biblijnych, relacji z nabożeństw i streszczeń kazań kościelnych. Możecie wyobrazić sobie stopień nasycenia korespondencji religią, skoro zaniepokoiło to nawet jego pastorską rodzinę, która postanowiła ratować Vincenta.
W ramach akcji „Ogarnąć Vincenta” skazano go na kolejne „wygnanie” i w maju 1875 r. przyszły artysta po raz pierwszy trafił do Paryża, do głównej siedziby Goupil & Cie. Nie mam pojęcia, co by zrobili, gdyby Goupil nie miał siedzib w tylu miastach. Jednak van Gogh i tu długo miejsca nie zagrzał. Był wściekły, widząc, że sztukę traktuje się jak towar, produkt identyczny jak majty czy cegły, a że wyżywał się na klientach, więc nie za bardzo nadawał się na sprzedawcę. Handlowcem roku to by raczej nie został.
Tak więc pół roku później, w styczniu 1876 r., złożył wypowiedzenie, pracował jeszcze do końca marca, a w międzyczasie złożył – dla odmiany – podanie o pracę jako nauczyciel w Scarborough w Yorkshire w północnej Anglii. Po odejściu z Goupil & Cie spędził pewien czas w Etten, w wiosce, w której na plebani od niedawna mieszkała jego rodzina, po czym wrócił do Anglii, żeby uczyć w szkole z internatem w Ramsgate w hrabstwie Kent i realizować marzenie każdego pracodawcy, czyli pracować za darmo.
Ponieważ van Gogh był dalej na etapie żarliwego powołania duchowego i misji religijnej, kiedy szkoła miała przenieść się do Isleworth, on chciał przenieść się razem z nią. Ostatecznie z przeprowadzki nic nie wyszło i Vincent, nadal na fali wznoszącej zapędów duszpasterskich (chciał „wszędzie głosić Ewangelię”, jak mówił), jesienią 1976 r. został zatrudniony jako asystent w Kościele Metodystów w Richmond.
Żarliwa religijność, etap drugi
Ale i tu nie nasiedział się zbyt długo i pod koniec roku znów wrócił do rodzinnego domu. Ojciec zasugerował mu, żeby nie wracał do Anglii i Vincent posłuchał tej rady. Przez kolejne sześć miesięcy pracował w księgarni w Dordrechcie koło Rotterdamu (fuchę załatwił mu niezastąpiony wujek Cent), ale i tam mu się nie podobało – co za niespodzianka, no doprawdy. Większość czasu spędzał na zapleczu sklepu, rysując albo tłumacząc fragmenty Biblii na język angielski, francuski oraz niemiecki.
Mimo że od pewnego czasu listy do rodziny zostały zdominowane przez wątki religijne, teraz van Gogh kompletnie odleciał, stawał się fanatykiem i ascetą. Jego ówczesny współlokator, nauczyciel Paulus van Görlitz, później wyzna, że Vincent: „nie jadł mięsa, tylko mały kawałek w niedziele, ale dopiero po tym, jak właściciel naszego mieszkania na to nalegał. Cztery ziemniaki z nutą sosu i kęsem warzyw były jego obiadem”. Jak tak patrzę na moją aktualną wagę, to może i mi przydałoby się więcej religii w życiu.
Jego rodzice coraz bardziej martwili się synem – Vincent miał już 24 lata i nadal nie miał konkretnego celu w życiu. Po czym nagle stwierdził, że zostanie pastorem. Jego bliscy odetchnęli z ulgą, że w końcu wie, co chce robić, i w 1877 r. wysłali go na studia teologicznego do Amsterdamu, gdzie mieszkał u wujka Jana van Gogha, dyrektora stoczni i wiceadmirała marynarki wojennej. Dobrze mieć tylu krewnych, zawsze można u kogoś się zatrzymać.
Ponieważ Vincent nie skończył szkoły, bo z niej zwiał, najpierw musiał zdać egzaminy wstępne na uczelnię. Przygotowywał się do nich u swojego kolejnego wujka, znanego teologa, Johannesa Strickera. Niestety całe roczne wsparcie rodziny można było zmiąć w kulkę i wyrzucić do kosza (na papier, pamiętajcie, nie do odpadów zmieszanych, chociaż rodzina van Gogha musiała czuć się zmieszana), bo Vincent nie zdał egzaminów i opuścił Amsterdam. Po trzymiesięcznym kursie w protestanckiej szkole misyjnej w Laken, niedaleko Brukseli, spróbował jeszcze jednego podejścia, ale i tym razem się nie dostał. Doszedł do wniosku, że skoro nici ze studiów, to trudno, niech się dzieje wola Nieba, jakoś wiarę szerzyć trzeba, i został świeckim kaznodzieją.
Na początku 1879 r. zaczął realizować swoją misję ewangelizacyjną w Belgii, w pełnym biedoty górniczym okręgu Borinage. Najpierw pomieszkał w Wasmes, później w Cuesmes. W tym okresie van Gogh dobił już w swoich poglądach do ekstremum – głęboko przeżywał nędzę swoich „owieczek” i chciał żyć tak jak ludzie, do których zwracał się w kazaniach. Poświęcał się w takim stopniu, że nazywano go „Chrystusem z Kopalni Węgla”, nie ma pojęcia, ile w tym było podziwu, a ile ironii. Rozdawał swoje rzeczy, odstąpił lokum w piekarni bezdomnemu, żeby samemu spać w baraku na słomie. Nie spodobało się to władzom kościelnym, które go zdymisjonowały, jako powód podając: „podważanie godności kapłaństwa”. Trudno zachować godność, tarzając się na słomie.
Religia i sztuka. Sztuka jest boska
Van Gogh pomieszkał trochę w Cuesmes, gdzie wynajmował lokum wspólnie z górnikiem. Coraz bardziej interesował się otaczającymi go ludźmi i codziennymi scenkami, zaczął więc je utrwalać w szkicach węgle czy ołówkiem. Często załączał owe szkice w listach do Theo, aż ten w końcu namówił brata na zajęcie się sztuką na poważnie. Vincent posłuchał tej rady i w październiku 1880 r. wyruszył do Brukseli studiować u holenderskiego artysty Willema Roelofsa należącego do pierwszego pokolenia artystów Szkoły Haskiej, a także ucznia Hendrika van de Sande Bakhuyzena, u którego kiedyś uczyła się jego matka. Znaczy Vincenta, nie van de Sande Bakhuyzena, co robiła matka tego ostatniego – o tym źródła milczą jak krzesło, na którym siedzę. Może jest jakieś nieśmiałe i kiedy na nim nie siedzę, nawija jak telemarketer, ale przy mnie siedzi cicho.
To właśnie Roelofs przekonał Vincenta, żeby pohamował swój wstręt do edukacji i zapisał się do Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Brukseli. Widocznie malarz musiał mieć magnetyczną osobowość albo argumenty o sile rażenia perfum waniliowych w metrza (powinny być mandaty dla osób, które nimi się zalewają), bo van Gogh go posłuchał. W efekcie w listopadzie 1880 r., w wieku 27 lat, został studentem i zaczął zgłębiać tajniki anatomii, światłocienia i perspektywy.
Na początku lutego 1881 r. Theo został kierownikiem oddziału Goupil & Cie w Paryżu, przy Boulevard Montmartre 12, i od tego momentu będzie miał więcej możliwości, żeby wspierać brata, który powinien skupić się na sztuce. Żeby było zabawniej, Vincent postanowił zostać artystą już prawie pół roku wcześniej, kiedy jeszcze mieszkał w Cuesmes. W jednym z listów do brata wyjaśnił, w jaki sposób jego zdaniem sztuka łączy się z religią: „starajcie się zrozumieć ostatnie słowo z tego, co mówią w swoich arcydziełach wielcy artyści, poważni mistrzowie, będzie tam Bóg. Jeden napisał lub powiedział to w książce, a inny w obrazie”. Zawsze mówię, że sztuka jest boska.
Kolejna nieszczęśliwa miłość
Jednak van Gogh, jak to van Gogh, w Brukseli za długo nie zabawił i pod koniec kwietnia 1881 r. znów wrócił do domu. Rodzinę coraz bardziej niepokoiły zmienne nastroje Vincenta, to, że całymi dniami siedział bezczynnie, zero jakiejkolwiek pracy, a przecież na plebani zawsze jest co robić, aż w końcu jego ojciec nie wyrobił i zaczął rozważać umieszczenie syna w zakładzie psychiatrycznym w Geel.
Tymczasem van Gogh wcale nie siedział bezczynnie, bo całe dni spędzał na „wykorzystywaniu” sąsiadów jako modeli w swoich rysunkach. I tak sobie bimbał aż do momentu, gdy do Etten zawitało lato, a wraz z latem zawitała Kee Vos-Stricker, córka Willeminy, starszej siostry jego matki oraz Johannesa Strickera, który kilka lat temu przygotowywał Vincenta do egzaminów na Uniwersytet Amsterdamski.
Vincent oszalał na punkcie starszej o siedem lat dziewczyny, świeżej wdowy z 8-letnim synkiem, chodził z nią na spacery, aż w końcu postanowił wyznać jej miłość i zaproponować małżeństwo. Kuzynka jako żywo tego się nie spodziewała i odrzuciła ze wzgardą zaloty, oświadczając: „nie, nigdy, przenigdy”, po niderlandzku brzmi to jeszcze bardziej dramatycznie: „nooit, neen, nimmer”. Tak że miały być oświadczyny, a padło oświadczenie.
Van Gogh podszedł do sprawy z typowym dla siebie fanatyzmem; nie przyjmował odmowy i zaczął dziewczynę stalkować. Kee nie chciała go widzieć na oczy, a ten nachodził ją w Amsterdamie do tego stopnia, że w końcu rodzice biedaczki zainterweniowali i napisali „twoja natarczywość jest obrzydliwa”, ale nawet to nie ostudziło zapędów Vincenta. O stanie jego psychiki najlepiej świadczy fakt, że pewnego razu włożył rękę w płomień lampy, mówiąc: „niech widuję ją [Kee – K.T.] tak długo, jak długo utrzymam rękę w płomieniu”. Wujek Johannes zgasił lampę, ukrócił te melodramatyczne szopki i powiedział, że nie ma mowy o małżeństwie głównie dlatego, że niedoszły narzeczony nie jest w stanie samodzielnie się utrzymywać, wiec jakim cudem miałby utrzymać rodzinę, już na dzień dobry trzyosobową. Stricker mógłby podać bardziej brutalne powody, ale widocznie chciał oszczędzić chłopaka, w końcu to rodzina.
Haga. Pierwsze obrazy olejne
Mimi to atmosfera była nie do wytrzymania, bo wszystkich coraz bardziej przerażało zachowanie Vincenta, robił się nieprzewidywalny w swoim fanatyzmie. Myślę, że odsapnęli, gdy pod koniec listopada opuścił Etten i wyjechał do Hagi, gdzie zatrzymał się u Antona Mauve, z zawodu malarza Szkoły Haskiej, a prywatnie męża Ariëtte (Jet) Carbentus, kuzynki ze strony matki (mówiłam, że dobrze mieć tylu krewnych, zawsze można u kogoś się zatrzymać). Pod jego okiem nadal ćwiczył rysunek, a także uczył się akwareli i olejów. Pod koniec roku namalował swoje dwa pierwsze obrazy olejne: „Martwą naturę z kuflem piwa i owocami” oraz „Martwą naturę z kapustą i drewniakami”. Szałowe są tytuły martwych natur, takie lekko dadaistyczne, kompletnie od czapy połączenia. Gdybym nie znała tego obrazu, to pomyślałabym, że ktoś włożył kapustę w chodaki.
Van Gogh przyjechał do Etten przed świętami Bożego Narodzenia, jednak koszmarnie pokłócił się z ojcem. Z jednej strony powodem było to, że syn nie chciał mu pomóc w nabożeństwie, a z drugiej – cyrk związany z Kee. Jak to Vincent opisał w liście do brata: „papa powiedział, że byłoby lepiej, gdybym wyszedł z domu. Cóż, zostało to powiedziane tak zdecydowanie, że właściwie wyszedłem tego samego dnia”. Po czym wrócił do Hagi.
Na początku 1882 r. Mauve pomógł mu wynająć skromną pracownię przy Schenkweg 138, na obrzeżach Hagi, pożyczając pieniądze na zakup mebli. Wprowadził go również do Pulchri Studio, najważniejszego towarzystwa artystycznego w mieście, w którym sam odgrywał główną rolę. Vincent poznał ważnych malarzy, Anton podpompował sobie ego i wszyscy byli zadowoleni.
Sien Hoornik. Jedyny poważny związek van Gogha
Wydawało się, że relacje między mężczyznami są wyborne, kiedy nagle coś się popsuło. Przyczyną nie była tylko różnica poglądów na modele gipsowe, ale raczej fakt, że Anton dowiedział się o romansie Vincenta z Sien Hoornik, a właściwie Clasiną Marią Hoornik. Van Gogh to miał melodię do kobiet – najpierw zakochał się w narzeczonej (ale cudzej), potem we wdowie z dzieckiem, a teraz był w związku z urodzoną w biednej, wielodzietnej rodzinie ciężarną prostytutką, która miała już pięcioletnią córkę. Sama ją wychowywała, bo ojciec dziecka numer jeden się zdematerializował, ojciec dziecka numer dwa również zdążył dać nogę, zanim owo dziecko przyszło na świat.
Sien pozowała van Goghowi całą zimę w 1882 r. (aczkolwiek możliwe, że poznał ją już w grudniu 1881 r., ale nie jest to pewne w 100%), a w zamian on zapewnił jej i jej córce dach nad głową. W czerwcu 1882 r. Vincent trafił do szpitala z powodu rzeżączki, którą zapewne zaraziła go dama jego serca. Mimo sprzeciwów lekarzy 1 lipca opuścił szpital, żeby odwiedzić Sien w Lejdzie, gdzie właśnie urodziła chłopca. Po czym van Gogh przeprowadził się do większego studia z Sien i dwójką jej dzieci. Dla niego to była idealna sytuacja – w domu miał matkę, córkę i niemowlę – trójkę modeli, na których normalnie ze względów finansowych nie mógłby sobie pozwolić. Dzięki temu powstawały liczne rysunki i obrazy, które przedstawiały życie domowe i ciężką pracę najuboższych. Niektórzy biorą kobietę za żonę, żeby mieć za darmo kucharkę i sprzątaczkę, a niektórzy przygarniają ją, żeby mieć za darmo modelkę.
Z drugiej strony van Gogh tak przejął się losem Sien, że nawet rozważał jej poślubienie, byle tylko nie wróciła na ulicę. Wyobrażał sobie życie, w którym będą szczęśliwą rodzinką, Sien będzie mu pomagać w karierze artystycznej, on będzie malował, a ona z resztą stada będzie pozować. Dziewczyna też chciała wyjść za niego za mąż, nie przeszkadzało jej, że był biedny, bo ona była znacznie biedniejsza. Naturalnie z planów ożenku nic nie wyszło, bo znajomi zszokowani jego bawieniem się w dom z prostytutką zaczęli się od niego odwracać, a cała rodzina, nawet zawsze stojący za nim Theo, sprzeciwiała się temu związkowi. Theo zaprawdę musiał być wniebowzięty, że oprócz brata wspiera finansowo czteroosobową „rodzinę”.
Van Gogh rzucił Sien jesienią 1883 r., gdy zobaczył, że na siłę nie uratuje tej „zrujonowanej postaci”, jak określił dziewczynę w jednym z wrześniowych listów do brata. Po rozstaniu Sien wróciła do pracy jako szwaczka, sprzątaczka oraz – zapewne – prostytutka. Córkę oddała swojej matce, a syna – bratu. W 1901 r. Sien wyszła z mąż za marynarza Antona van Wijka. Trzy lata później, a 14 lat po śmierci van Gogha, w wieku 54 lat, Sien popełniła samobójstwo, rzucając się w wody Skaldy. Smutne miała to życie.
„Wiejskie chaty pośród drzew”
Wrzesień 1883 r. jest ważny nie tylko ze względu na to, że wtedy skończył się pierwszy i ostatni związek Vincenta, ale też w kontekście wystawy w Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego w Warszawie. Otóż to właśnie wtedy van Gogh namalował „Wiejskie chaty pośród drzew”, jeszcze w kolorystyce typowej dla swoich najwcześniejszych prac.
Wówczas jego paleta składała się – trochę jak jego życie – głównie z ponurych odcieni ziemi, szczególnie ciemnobrązowych, i nie wykazywała śladu żywych kolorów, które będą charakteryzować jego późniejsze obrazy. Tak naprawdę artysta dopiero zaczynał się rozkręcać, szukał swojego stylu i do postimpresjonizmu daleka droga, a że wówczas kolegował się z artystami ze Szkoły Haskiej, którzy uwielbiali ciemne i mroczne kolory, to i on je wybierał.
Po 20 miesiącach w Hadze van Gogh przeprowadził się do Drenthe, żeby malować wrzosowiska, ale i tam się nie namieszkał. Okazało się, że mimo że dookoła miał pejzaże, które aż prosiły się o namalowanie, targał nim jakiś olbrzymi niepokój, po raz kolejny borykał się z depresją i uczuciem osamotnienia, samopoczucia nie poprawiała też okropna deszczowa pogoda, malowanie cmentarzy i problemy finansowe Theo, który w tym czasie nie mógł wspierać brata. Problemy finansowe Theo było problemami finansowymi Vincenta, bo on przecież nadal nic nie zarabiał.
Nuenen. Tkacze po raz pierwszy i miłość po raz trzeci
Nieszczęśliwy i samotny Vincent w grudniu 1883 r. po raz kolejny wrócił do domu rodzinnego, który od 1882 r. stanowiła plebania w Nuenen. Zabrał ze sobą wszystkie namalowane do tej pory prace, w tym „Wiejskie chaty pośród drzew”, i urządził pracownię w przybudówce do plebanii, której zdjęcie można podziwiać na wystawie w Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego.
W Nuenen mieszkał do listopada 1885 r. i stworzył liczne rysunki i akwarele oraz ok. 200 obrazów. Był to czas, gdy skupiał się na martwej naturze, pejzażu oraz malarstwie rodzajowym, malował motywy holenderskiej wsi, rolników czy tkaczy. Fascynowała go codzienność i zajęcia tutejszych mieszkańców, tak jak wcześniej fascynowała go codzienność górników. Pierwszym obrazem, który namalował w Nuenen, był tkacz, bo przecież nie górnik, podczas pracy przy krosnach. Artysta wykonał całą serię rysunków, akwareli i obrazów olejnych opartych na tym temacie; zachowało się ich ok. 30.
Na przełomie 1884/1885 r. van Gogh sporządził też ponad 40 szkiców głów wieśniaków. Jako „malarz chłopów” wybierał do pozowania tych, których wygląd uważał za zgodny z jego wyobrażeniami dotyczącymi chłopów: ludzi o płaskich twarzach, niskich czołach i grubych wargach. Brzmi to jak opis neandertalczyka, ale zdaniem Vincenta tak właśnie wyglądał typowy holenderski chłop.
W międzyczasie van Gogh zakochał się po raz trzeci. Jesienią 1884 r. zaczął prowadzać się ze swoją sąsiadką, starszą o dziesięć lat Margot Begemann. Podobno chcieli nawet się pobrać, ale obie rodziny zjechały ten pomysł, w efekcie czego Margot próbowała popełnić samobójstwo, zażywając strychninę. Przeżyła wyłącznie dzięki temu, że van Gogh błyskawicznie zawiózł ją do pobliskiego szpitala. Uratował jej życie, ale ich związku nie dało się uratować.
Nuenen. Pierwsze arcydzieło. „Jedzący kartofle”
Krótko po śmierci ojca pod koniec marca 1885 r. van Gogh opuścił dom i przeniósł się do swojej pracowni, gdzie rozpoczął pracę nad „Jedzącymi kartofle”, swoim pierwszym dojrzałym olejem, mającym być podsumowaniem 5 lat artystycznej ścieżki. Namalowanie kompozycji składającej się z pięciu osób siedzących przy stole pod lampą naftową, oddanie ich mimiki i światłocienia to już był wyższy poziom jazdy. Dlatego zanim Vincent stworzył finalną wersję, wprawiał się poprzez liczne studia portretowe i kilka szkiców węglem oraz farbami olejnymi. Ostatecznie w kwietniu 1885 r. namalował dwa obrazy w dwóch różnych wymiarach, które po raz pierwszy w życiu podpisał jako Vincent. Widać, że był z tych prac na tyle zadowolony, że mógł do nich się przyznać.
Van Gogh napisał do brata, żeby spróbował sprzedać ten obraz, ale wiadomo było, że w Paryżu, w którym od dekady impresjoniści tworzą pełne kolorów, lekkości i światła obrazy, ciężki holenderski grzmot się nie sprzeda. Z drugiej strony zabawne, że również w tym samym Paryżu, dosłownie chwilę wcześniej – w marcu – ukazała się obnażająca nędzę życia robotników powieść „Germinal” Emila Zoli, a „Jedzący kartofle” dotyczą tej samej problematyki. Ciężary w literaturze – tak, ciężary w malarstwie – wykluczone. Jako językoznawczyni (jedna z odnóg mojego akademickiego wykształcenia) nie cierpię obowiązującej w polskiej historii sztuki wersji tytułu. Powinno być „Zjadacze kartofli”, a u nas „Jedzący kartofle” utarli się niczym kartofle na placki ziemniaczane.
Oryginalny niderlandzki tytuł De aardappeleters zawsze tłumaczę jako „Zjadacze kartofli”, a nie „Jedzący kartofle”. „Jedzący” to imiesłów przymiotnikowy czynny, tymczasem w niderlandzkim oryginale jest eter(s) „zjadacz(e)”, rzeczownik jak byk (a przed nim „de”, rodzajnik dla rzeczowników w liczbie mnogiej, de eters, zjadacze). W języku angielskim tytuł funkcjonuje jako „Zjadacze kartfoli” (The Potato Eaters), w niemieckim tak samo (Die Kartoffelesser), nawet po czesku są „Zjadacze”, nie „Jędzący” (Jedlíci brambor). A u nas – „jędzący” i koniec, ma być podkreślona czynność, nie kto ją wykonuje, bo tak. Chociaż zawsze mogło być gorzej, np. „Smakujący kartofle” albo „Pochłaniający ziemniory”, wierzę w kreatywność Polskiej Szkoły Tłumaczeń Tytułów Filmów i Obrazów, już tyle razy mnie nie rozczarowała.
Akademia Sztuk Pięknych w Antwerpii. Rozczarowanie życia
Niezależnie od moich lingwistycznych traum, w listopadzie 1885 r., van Gogh po raz ostatni opuścił dom rodzinny i wyruszył do Belgii, żeby – mimo swoich negatywnych doświadczeń ze studiami artystycznymi w Brukseli – zapisać się do Akademii Sztuk Pięknych w Antwerpii. Zostawił w Nuenen cały swój holenderski dobytek artystyczny, rysunki, akwarele i obrazy, w tym „Wiejskie chaty pośród drzew”. On sam do Holandii już nigdy nie wróci.
Do lutego 1886 r. wynajmował pokój nad sklepem sprzedawcy farb. Straszliwie wtedy biedował, dużo pracował, mało spał, zaczął mieć problem z zębami, w dodatku praktycznie nic nie jadł, żył tylko o chlebie, kawie i tytoniu, bo pieniądze, które dostawał od Theo na jedzenie, wolał wydawać na materiały malarskie. Zdał egzaminy wstępne na Akademię Sztuk Pięknych w Antwerpii i w styczniu 1886 r. został przyjęty na wydział malarstwa i rysunku. Jednak szybko okazało się to nieporozumieniem. Nie dość, że Akademia była strasznie konserwatywna, to jeszcze zapewniała wyłącznie gipsowe modele, a nie ludzi, a to na nich Vincentowi zależało, bo sam nie miał pieniędzy, żeby płacić im za pozowanie.
Mimo rozczarowania Akademią okres w Antwerpii pod względem artystycznym był dla van Gogha bardzo korzystny. Prawdopodobnie to właśnie jej Vincent zawdzięcza pomysł wystartowania z serią autoportretów. Skoro Akademia nie zapewniała żywych modeli, mógł malować tylko jedną osobę – samego siebie. Pierwszy zachowany autoportret Vincenta pochodzi z 1886 r., a do końca życia stworzy łącznie 38 autoportretów, 34 obrazy i 4 rysunki.
W Antwerpii dużo czasu spędził na studiowaniu teorii kolory i przesiadywaniu w muzeach, analizując m.in. dzieła Rubensa, dzięki czemu w jego pracach pojawił się karmin, kobaltowy błękit i szmaragdowa zieleń, brzmi to jak opis części mojej garderoby. Również w Antwerpii zaczął interesować się sztuką japońską i kolekcjonować japońskie drzeworyty ukiyo-e. Miały one gigantyczny wpływ na van Gogha zarówno pod względem tematyki, jak i sposobu kładzenia plam kolorów, kompletnie bez cieni.
Drzeworyty służyły mu nie tylko do dekorowania pracowni, ale i na różne sposoby korzystał z nich w swojej twórczości. Widać je jako tło na niektórych jego obrazach, np. na „Portrecie Juliena 'Père’ Tanguya” kilka z nich wisi na ścianie, za plecami mężczyzny. Z kolei obraz „Kurtyzana” z 1887 r. jest wzorowany na drzeworycie Keisai Eisena, którego reprodukcję umieszczono na okładce magazynu „Paris Illustré„, a „Kwitnąca śliwa” van Gogha jest nawet nieco odważniejsza niż oryginalna praca Hiroshige Utagawy.
W końcu Paryż. W pracowni Cormona
Jednak sposób życia Vincenta, brak snu i fatalna dieta, o ile jego chlebowo-używkowe menu można w ogóle tak nazwać, sprawiły, że przez większą część lutego w 1886 r. chorował. Kiedy lepiej się poczuł, podjął decyzję o wyjeździe do Paryża, żeby studiować w pracowni Fernanda Cormona. Antwerpia była zdziadziała, ale wierzył, że Paryż, jako centrum ówczesnego świata sztuki (chociaż dla mnie Paryż nadal jest centrum świata sztuki, dla mnie Paryż w ogóle jest centrum świata), pełen artystów malujących zgodnie z najnowszymi trendami, ba!, wręcz tworzącymi te trendy, to doskonały wybór. Niezawodny Theo zaczął szukać apartamentu wystarczająco dużego dla ich dwójki, ale zanimzdążył go znaleźć, Vincent niespodziewanie pojawił się w Paryżu i radośnie wysłał list, w którym poinformował, że – tadam! – oto już jest na miejscu: „mój drogi Theo, nie bądź na mnie wściekły, że nagle przybyłem. Tak dużo o tym myślałem i myślę, że w ten sposób zaoszczędzimy czas”.
Theo musiał być przeszczęśliwy, że brat tak szybko zwalił mu się na głowę i zamieszkał razem z nim w małym mieszkanku przy Rue Laval na Montmartre. W wakacje bracia w końcu przenieśli się do położonego wyżej, większego apartamentu przy Rue Lepic 54. Ponieważ mieszkali razem, nie było potrzeby komunikacji listownej, stąd mniej wiadomo o paryskim okresie van Gogha. Wiemy jednak, że malował martwe natury, portrety przyjaciół i znajomych, widoki Moulin de la Galette i z okien ich mieszkania, sceny na Montmartre.
W Paryżu pod wpływem współczesnego malarstwa zaczął nie tylko używać jaśniejszych kolorów (ciemne odcienie „Jedzących kartfofle” i innych z holenderskiej epoki ciemności ustąpiły miejsca jaśniejszym kolorom (jak np. w „Wzgórzu Montmartre z Kamieniołomem”), ale i wypracował własny styl malowania, z krótkimi pociągnięciami pędzla. Zmieniły się również motywy, które malował, a wiejscy robotnicy ustali miejsca kawiarniom i bulwarom, wsi wzdłuż Sekwany i kwiatowych martwych natur.
W czasie zajęć w pracowni Cormona, w której – jak to on – długo się nie nasiedział (bite trzy miesiące) van Gogh zetknął się z brytyjsko-australijskim malarzem Johnem Peterem Russellem i poznał studentów takich jak Émile Bernard, Louis Anquetin (spece od cloisonismu / kluazonizmu) oraz Henri de Toulouse-Lautrec, który namalował jego kapitalny portret. Toulouse-Lautrec również opuścił stajnię Cormona i tak jak Pissaro, Guillaumin, Anquetin i van Gogh należeli do grupy Impresjonistów Małego Bulwaru [Impressionnistes du Petit Boulevard], team Clichy, w przeciwieństwie do grupy Impresjonistów Wielkiego Bulwaru, team Montmartre, w której byli Monet, Degas czy Renoir.
Paryż. Impresjonizm kontra neoimpresjonizm
Van Gogh z przyjaciółmi często spotykał się w sklepie z materiałami malarskimi prowadzonym przez Juliena Tanguya, zwanego Père [Ojcem], bo pomagał wielu artystom, wystawiając ich obrazy w witrynie sklep. Sklepogaleria Tanguya była bardzo ciekawym miejsce, tylko tu można było zobaczyć prace np. Paula Cézanne’a. W 1889 r., kiedy Vincent już od dawna nie przebywał w Paryżu, Theo po ślubie z Jo van Gogh-Bonger przeniósł się z Rue Lepic do mieszkania w okolicy placu Pigalle. Nie był w stanie zabrać ze sobą obrazów brata, wynajął więc miejsce w sklepie Tanguya, prace przechowywano tam do śmierci Theo w 1890 r. Budynek przy rue Clauzel 14 nadal istnieje, a mieszczący się w nim obecnie sklep – „Les Ateliers du Père Tanguy” – nazywa się tak na cześć jego legendarnego właściciela. Atelier Ojca Tanguya to butik z biżuterią z metali szlachetnych, ma nawet swój fanpage, więc możecie zobaczyć, co oferuje. Szału nie ma.
Van Gogh miał szczęście, bo przybył do Paryża 1886 r. w najlepszym możliwym dla sztuki czasie – to wtedy miały miejsce dwie duże wystawy ówczesnej awangardy; podczas nich po raz pierwszy został zaprezentowany neoimpresjonizm, a o pracach Georges’a Seurata i Paula Signaca mówiono na całym mieście. Theo nadal był wierny w uczuciach impresjonistom i trzymał w swojej galerii przy Boulevard Monmartre obrazy m.in. Claude’a Moneta, Alfreda Sisleya, Edgara Degasa i Camille’a Pissarra. O ile Theo mimo wszystko trochę się zatrzymał w rozwoju artystycznym, to Vincent na nowsze prący w sztuce był otwarty niczym ostryga.
Oba „obozy” oczywiście żarły się ze sobą, czyja wizja artystyczna jest lepsza i nowocześniejsza. Jednak te dylematy w najmniejszym stopniu nie dotyczyły van Gogha. Jako człowiek spoza środowiska korzystał z osiągnięć obu „obozów”; pod wpływem impresjonistów rozjaśnił paletę kolorystyczną, a od neoimpresjonistów ściągnął podział tonów i technikę puentylizmu. Przebierał w technikach i pomysłach kolegów jak w skrzynce z pomidorami malinowymi i wybierał te, które najbardziej pasowały do jego własnej, coraz wyrazistszej koncepcji artystycznej.
Asnières. „Wyncyj” światła i kolory, „wyncyj”
Żeby nie było tak różowo – bracia van Gogh coraz bardziej się żarli. Już pod koniec 1886 r. Theo uznał życie z Vincentem za „prawie nie do zniesienia”. Na początku 1887 r. znów między nimi było ok, tym bardziej, że w kwietniu Vincent przeniósł się do Asnières, północno-zachodnich przedmieść Paryża. Było to na tyle blisko mieszkania Theo na Montmartre, że można było dojść tam na piechotę, ale na tyle daleko, że bracia w końcu mieli własną przestrzeń, i fizyczną, i psychiczną. W Asnières mieszkali koledzy Vincenta Signac i Bernard, z którym często malował w plenerze. Trudno było nie tworzyć w tak malowniczym miejscu, łodzie przy brzegu, korony drzew, knajpki nad Sekwaną – to wszystko prawie samo się malowało.
Nic dziwnego, że podczas pobytu w Asnières van Gogh uwieczniał parki, restauracje na świeżym powietrzu, mosty i fabryki. To właśnie wtedy jeszcze bardziej rozjaśnił paletę, pojawiło się o wiele więcej światła i koloru nawet w porównaniu do obrazów z Montmartre, i tak już znacznie jaśniejszych w porównaniu do „wieków ciemnych” w Holandii i Belgii. W liście do siostry z 1887 r. Vincent przyznał: „podczas malowania w Asnières widziałem więcej kolorów niż kiedykolwiek wcześniej”. Całe szczęście!! Do niezobaczenia ponure brązy i zgniłe zielenie.
Paul Signac bardzo – nomen-omen – obrazowo skomentował spotkania z van Goghiem w Asnières i w Saint-Ouen (w którym obecnie jest największy w Paryżu pchli targ): „malowaliśmy razem na brzegach rzeki, zjedliśmy lunch w przydrożnej kawiarni i wróciliśmy pieszo do Paryża […] Van Gogh, ubrany w niebieski kombinezon pracownika huty cynku, miał plamki farby na rękawach koszuli. Idąc dość blisko mnie, krzyczał, gestykulował i wymachiwał dużym […] świeżo pomalowanym płótnem; w ten sposób polichromując zarówno siebie, jak i przechodniów”. Gdyby Van Gogh spolichromowałby mi sukienkę, jak nic zalałabym ją żywicą i trzymało jako relikwię.
„Praca w Paryżu jest prawie niemożliwa”. Kierunek Prowansja
W listopadzie 1887 r. Theo i Vincent zaprzyjaźnili się z Paulem Gauguinem, który właśnie przybył do Paryża. Pod koniec roku van Gogh w restauracji Le Grand-Bouillon Restaurant du Chalet przy Avenue de Clichy na Montmartre (pamiętajcie, team Clichy) zorganizował wystawę prac własnych oraz Bernarda, Anquetina i Toulouse-Lautreca. Bernard i Anquetin sprzedali pierwsze obrazy, a van Gogh wymienił się swoimi obrazami z Gauguinem, który wkrótce wyjechał do Pont-Aven.
Van Gogh przyjechał do stolicy Paryża z nadzieją, że tu rozwinie skrzydła, będzie sprzedał mnóstwo prac, a może i wypromuje innych artystów, bo raz, że sam o to zadba, a dwa, że na miejscu był Theo. Jednak nic z tego nie wyszło, Paryż nie padł przed nim na kolana, a głośny sukces też jakoś omijał go szerokim łukiem. Van Gogh poczuł się tak zmęczony życiem i wszystkim przytłoczony, że w lutym 1888 r. opuścił na zawsze stolicę Francji, namalowawszy podczas dwóch lat pobytu ponad 200 obrazów, w tym – jak poźniej się okaże – najwięcej autoportretów swojej karierze. W liście do brata napisał „Wydaje mi się, że praca w Paryżu jest prawie niemożliwa, chyba że masz schronienie, w którym można odzyskać siły i odzyskać spokój ducha i spokój ducha. Bez niego będzie całkiem odrętwiały”.
W jego przypadek spokój ducha mogła zapewnić mu wieś, tęsknił za nią, za słońcem oraz światłem i kolorem krajobrazów (jeśli chodzi o deficyt tych rzeczy, to chyba nie ma nic gorszego niż styczeń w Paryżu, ewentualnie luty w Warszawie), które miał nadzieję znaleźć w Prowansji, na południu Francji. Padło na Arles. Vicent był bardzo podekscytowany tą przeprowadzką, tym bardziej, że nabyte w Paryżu doświadczenie artystyczne chciał przetestować, malując intensywne, czyste kolory śródziemnomorskiej natury.
„Wiejskie chaty pośród drzew” i „skrzynie z Bredy”
A co w tym czasie działo się z obrazem „Wiejskie chaty pośród drzew”? W 1886 r., po śmierci pastora van Gogha, matka Vincenta wraz z siostrą musiały opuścić plebanię, przeprowadziły się do odległej o ponad 60 km Bredy, ale rzeczy van Gogha zostały w Nuenen.
Artysta siedział już w Paryżu, kiedy matka poprosiła sąsiadów o spakowanie jego dobytku i przysłanie go w drewnianych skrzyniach do Bredy. Później owe skrzynie które przejdą do historii sztuki jako słynne „skrzynie z Bredy”. Wśród prawie czterystu spakowanych prac znajdował się właśnie obraz „Wiejskie chaty pośród drzew”.
W 1888 r. kobiety po raz kolejny musiały się przeprowadzić, ale tym razem „skrzynie z Bredy” zostawiły u Adrianusa Schrauwena. A stolarz, jak to stolarz, rozmontował skrzynie, drewno ponownie wykorzystał, a ich zawartość – prace van Gogha – wrzucił na swój strych, gdzie nieboraczki przeleżą najbliższe kilkanaście lat!!
W liście do siostry z czerwca 1888 r. Vincent, siedząc już w Arles, wspomina o „swoich szpargałach”, które „wciąż zalegają gdzieś na strychu w Bredzie” i sugeruje, że może warto coś z tego ocalić. Dobrze, że stolarz i tych „szpargałów” ponownie nie wykorzystał, fanatyczny recycling nie jest wskazany. No chyba, że chodzi o imię, w Holandii, jak widać na przykładzie rodziny van Gogha, recycling miał się dobrze.
Ciąg dalszy następi we wrześniu:
będzie o okresie od pobytu Arles do śmierci van Gogha i historii o tym, jak „Wiejskie chaty pośród drzew” trafiły do Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego.
Wystawa powstała ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach programu „Organizacja wystawy czasowej obrazu Vincenta van Gogha”.
8 komentarzy
Dziękuję za wspaniale informacje o van Gogha.Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy….pozdrawiam i życzę udanych wakacji.
Dziękuję. Ciekawe informacje. Dobrze się czytało. ????????
Wspaniała, wciągająca opowieść. Czekamy na kontynuację.
Piękna i arcyciekawa część pierwsza życiorysu Van Gogha, cierpliwie czekam na dalszy ciąg życząc Pani wspaniałego wypoczynku.
ciekawe wiadomości, bardzo dziękuję
Tak się złożyło, że 5 sierpnia byłam w Nuenen w muzeum Van Gogha, byłam przed domem jego rodziców, chodziłam ścieżkami, którymi chodził. Krajobraz się zmienił, kaplica inna- odbudowana, ale dla mnie była to piękna przygoda, czułam jego ducha nad wsią-miasteczkiem. Jestem wdzięczna, że mogłam tam być, jestem wdzięczna, że natknęłam się na ten artykuł, gdy wspomnienie jeszcze takie świeże. Dziękuję za umocnienie mojej wiedzy, wzbogacenie i humor. Pozdrawiam
Moja ciekawość została rozbudzona w najwyższym stopniu, już nie mogę się doczekać dalszej części historii.
Przyznaję się bez bicia. Tę cząść podzieliłem sobie na dwie podczęści. Pijąc kawę nie łykam jej jednym haustem tylko delektuję się aromatem. Pani teksty są jak ta kawa, dają pożywkę dla umysłu.
Niespokojny duch jakim był Vincent van Gogh pewnie irytował całą rodzinę i tylko brat Theo wierzył, że będą z niego ludzie. To bardzo ważne by dostrzec w drugim człowieku plusy, nawet jeśli początkowo są „ujemne”. Theo był jak dobry ojciec. Może okres fanatyzmu religinego był chęcią rywalizacji z ojcem pastorem? Jak to mówią: Chciał być bardziej papieski niż papież.
Odnośnie publikowanych prac to faktyczie okres holemderski jest jak stare szarobure fotografie.
Co do tłumaczeń z obcych języków to nie podzielam poglądu by robić to na zasadzie kalki. „Zjadacze kartofli” ma wydżwięk żartobliwy podobnie jak „Pyrojady”.
No i bardzo dobrze, że pojechał do Paryża, kulturalnej stolicy śwata. Jak Pani pisze podpatrywał jak malują impresjoniści i neoimpresjoniści oraz nowoodkrytą sztukę Japonii. Bardzo pdoba mi się ta reprodukcja na końcu odcinka: „Gwiaździsta noc”.
Pozdrawiam i czekam na część drugą.