„Van Gogh. Historie jednego obrazu” w Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego w Warszawie, cz. 2.
Lepiej nie będzie, czyli dalsze losy van Gogha: od wyjazdu do Arles, według Gauguina „najbrudniejszego miasta na całym południu”, a według Vincenta pełnej światła, kolorów, pól i prostytutek płynącej absyntem krainy, przez roczny pobyt w szpitalu w Saint-Rémy po ostatnie tygodnie w Auvers-sur-Oise i tajemniczą śmierć. A także dzieje jedynego w polskich zbiorach obrazu van Gogha, „Wiejskie chaty pośród drzew”, który można podziwiać na wystawie „Van Gogh. Historie jednego obrazu” w Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego w Warszawie. O mało co, a „Wiejskie chaty pośród drzew” mogłyby skończyć jako fartuszek!!
https://mt514.pl/wydarzenia/van-gogh/
Co znajdziecie w recenzji?
Pierwsza część mojego tekstu o Vincencie van Goghu ( link) skończyła się na jego wyjeździe z Paryża. Wymemłany i wykończony niemal 35-letni Vincent van Gogh opuścił miasto impresjonizmu, neoimpresjonizmu, postimpresjonizmu, absyntu, 3K (klik, koterii i kiły) oraz zapyziałych wspólnych toalet dla całego piętra w kamienicy i wyruszył do Arles, małego miasteczka nad Rodanem.
Pierwsze miesiące w Arles. Burdele i nosorożce
Do Arles przybył 20 lutego 1888 r. i wynajął pokój w hoteliku Carrel przy rue Cavalerie 30. Gdyby wówczas istniał Booking.com, na pewno opis brzmiałby w stylu: klimatyczny kameralny hotel z restauracją serwującą lokalne dania położony w sercu starego Arles. W rzeczywistości średnio ekskluzywny budynek znajdował się w dzielnicy słynącej z burdeli. Zabawne, że van Gogh dopiero co uciekł z analogicznej dzielnicy w Paryżu, a wylądował w takiej samej, tyle że na południu Francji.
Przez pierwsze dwa miesiące mieszkał z kolegą po fachu, duńskim artystą Christianem Mourierem-Petersenem. Nie namieszkał się jednak za długo, bo Duńczyk w maju tego samego roku wyjechał do Paryża, gdzie zresztą wynajął pracownię od Theo van Gogha. Po czym Mourier-Petersen wrócił do Danii i w 1890 r. został jednym z założycieli Den Frie Udstilling [Wolna wystawa], odpowiednika paryskiego Salonu Niezależnych. W pierwszym wydarzeniu stowarzyszenia wziął udział m.in. jeden z moich ulubionych duńskich malarzy, Peder Severin Krøyer, o którym pisałam trzy lata temu przy okazji jego ekspozycji w Musée Marmottan Monet w Paryżu.
W pierwszym okresie Arles wydawało się van Goghowi nieco egzotyczną krainą zamieszkaną przez równie egzotycznych osobników, których chętnie portretował. W jednym z listów tak ich podsumował: „żuawi, prostytutki, urocza mała arlezjanka idąca na swoją Pierwszą Komunię, ksiądz w sutannie, który wygląda jak niebezpieczny nosorożec, ludzie pijący absynt – wszyscy wydają mi się stworzeniami z innego świata”. Dziwię się, że van Gogha tak dziwili ludzie pijący absynt, jakby w Paryżu wszyscy raczyli się kombuczą. Takie rzeczy to dopiero półtora wieku później, w centrum Paruża pół knajpki z absyntem nie uwidzisz, za to z kombuczą jest co 100 metrów. Tak oto mit artysty wyklętego przegrywa ze sfermentowaną herbatą.
Arles. Czekając na „Żółty Dom”
Vincent van Gogh od początku pobytu w Arles zafiksował się na punkcie założenia kolonii artystów na wzór XVII-wiecznego bractwa malarzy holenderskich. Wymyślił, że nazwie ją „Studio Południa”, a tworzone w niej prace Theo będzie sprzedawać w Paryżu. Jednak zanim Theo miałby co sprzedawać, musiałby to ktoś namalować, a żeby namalować, musiałby zamieszkać w „Studiu Południa”, które jeszcze nie istniało. Van Gogh namiętnie poszukiwał lokalu na kolonię – mniej więcej jak ja na naszą winiarnię – aż w końcu udało mu się znaleźć diament, w sumie to żółty diament. Wówczas spróbował przekonać do swojego pomysłu brata: „wiesz, że zawsze uważałem, że to śmieszne, że malarze mieszkają samotnie. Zawsze przegrywasz, gdy jesteś odizolowany”. I znów wychodził lęk Vincenta przed byciem samotnym.
Oczywiście Theo jak zwykle uległ Vincentowi i tym sposobem 1 maja 1888 r. artysta podpisał umowę najmu na cztery pokoje w „Żółtym Domu” stojącym przy placu Lamartine 2. Nieruchomość od długiego czasu stała pusta, była kompletnie nieumeblowana i dzięki temu niedroga – kosztowała 15 fraków, a więc była tańsza o 4 franki od hotelu Carrell. A że Van Gogh, jak to on, nic nie zarabiał i był utrzymywany przez Theo Złote Serce van Gogha, to nie mógł szaleć z apartamentami.
Ponieważ żeby van Gogh mógł się wprowadzić, najpierw „Żółty Dom” trzeba było ogarnąć, skombinować chociażby podstawowe meble. 7 maja artysta wyprowadził się z Carrel i przeniósł do pokoju nad Café de la Gare, lokalu znanego z obrazu „Nocna kawiarnia”. Kawiarnia mieściła się przy placu Lamartine 30, a więc nieopodal jego przyszłej rezydencji. Było to bardzo wygodne, bo chociaż Vincent w pełni przeprowadził się do „Żółtego Domu” dopiero we wrześniu, jednak od początku korzystał z niego – jeszcze nieumeblowanego – jako pracowni.
Zaprzyjaźnił się z właścicielami Café de la Gare, Josephem-Michelem i Marie Ginoux, namalował ich portrety, a oprócz tego na dwóch obrazach przedstawił Marie jako swoją idealną arlezjankę. W przeciwieństwie do pierwszego portretu stworzonego w Arles, drugi – sporządzany w 1890 r. w szpitalu Saint-Rémy – malował z pamięci. Na nim Marie ma zdecydowanie smutniejszy wyraz twarzy i wygląda znacznie starzej niż na portrecie namalowanym dwa lata wcześniej. Widocznie dwa lata w Arles to jak piętnaście w Warszawie.
Oprócz małżeństwa Ginoux w Arles Vincent zaprzyjaźnił się jeszcze z listonoszem Josephem Roulinem. Od września zacznie malować portrety jego rodziny (Josepha, jego żony Augustine i ich trójki dzieci: Armanda, Camille i Marcelle’a). Bardzo żałuję, że to nie ja byłam listonoszem, bo teraz miałabym swój portret. A tak to mam przynajmniej swojego listonosza, który naprawdę, w przeciwieństwie do innych listonoszy, (do)nosi listy, a nie same awiza.
Arles. Urządzanie „Żółtego Dom”
W Arles Vincent odetchnął, bo mógł znów malować w swoim stylu, bo kiedy van Gogh opuścił Paryż, Paryż opuścił też van Gogha. Wcześniej – van Gogh, nie Paryż – był święcie przekonany, że brakuje mu znajomości najnowszych prądów i technik malarskich, z tego tez powodu wyjechał przecież do stolicy Francji. Jednak jego paryskie zapędy do tworzenia w duchu impresjonistów i neoimpresjonistów szybko go opuściły i w Arles z lubością wrócił do swoich starych pomysłów: kontynuuje rzecz jasna cykl autoportretów (powstaje m.in. „Autoportret z fajką i słomianym kapeluszem”), ale wiosną zaczął malować nowe serie obrazów o kwitnących sadach i martwe natury.
Latem, po wycieczce do Saintes-Maries zasponsorowanej przez przez biuro podróży Theo Travel, Vincent machnął kilka pejzaży morskich, a w czerwcu na poważnie ruszył z serią z polami pszenicy (chociaż zdarzyło mu się malować je już w poprzednim roku). Wówczas spod jego pędzla wychodzi obraz „Żniwa w La Crau z Montmajour w tle”, z którego – jak rzadko kiedy – był niezwykle zadowolony. Twierdził, że wiosna jest dla leszczy, natomiast „lato nie jest łatwe do wyrażenia”, dlatego uważał tę pracę za jedno ze swoich arcydzieł i chciał je wystawić ją na Salonie Niezależnych. Niezmiernie dumny napisał do Theo „obraz zabije absolutnie wszystkich innych”. Niestety zdrowie psychiczne van Gogha miało inne plany niż on sam, tak więc z planów nic nie wyszło.
W sierpniu w ciągu jednego tygodnia namalował cztery wersje „Słoneczników” („Wazon z trzema słonecznikami”, „Wazon z sześcioma słonecznikami”, „Wazon z dwunastoma słonecznikami”, „Wazon z piętnastoma słonecznikami”). Może i w „Żółtym Domu” brakowało podstawowych mebli, ale za to był urodzaj obrazów. Chciałam napisać, że krzesło można kupić w pierwszym lepszym sklepie, a „Wazon ze słonecznikami” van Gogha niekoniecznie, ale w naszych czasach „oryginalną kopię” „Słoneczników” można kupić w dowolnym sklepie z pamiątkami, a na przykład za rozkładanym narożnikiem trzeba się trochę nabiegać.
Arles. Czekając na Gauguina
Prawie od początku swojego pobytu w Arles van Gogh korespondował z Émile’em Bernardem i Paulem Gauguinem, którego bardzo chciał mieć w swojej kolonii artystycznej mającej w bliskiej przyszłości zawojować Paryż, hy, hy. Vincentowi nie udało się ściągnąć artysty na wiochę, ale udało się to Theo. Podobno najlepsze chwyty retoryczne to: siła, kultura osobista i kasa, a Theo zdecydował się wytoczyć to ostatnie działo. Mówiąc wprost – przekupił Gauguina.
Zaproponował mu, że jeśli będzie tworzyć w kolonii – dotąd jednoosobowej –Vincenta, to na podstawie umowy z firmą Boussod & Valadon, dla której Theo organizował wystawy młodych artystów, Gauguin będzie otrzymywać wynagrodzenie. Chociaż Gauguinowi nie za bardzo uśmiechała się ta impreza, bo uważał towarzystwo Vincenta za niegodne artysty takiego formatu jak on sam, to przeważył argument, który podobno nie śmierdzi: pieniądze. A te Paulowi były potrzebne, żeby mógł realizować to, do czego był przyzwyczajony od dziecka: podróże, i to duże.
We wrześniu, przed przybyciem Gauguina, podekscytowany Vincent namalował m.in. „Żółty Dom”, „Gwiaździstą noc nad Rodanem” oraz dwa moje ukochane obrazy: „Taras kawiarni w nocy” i „Nocną kawiarnię”. Van Gogh w liście do Theo napisał, że w „Nocnej kawiarni” „próbował pokazać, że „kawiarnia jest miejscem, gdzie można się zrujnować, zwariować lub popełnić przestępstwo”. Uważam, że spokojnie można zrobić wszystko naraz, tyle że w innej kolejności: zrujnować się, popełnić przestępstwo i na końcu zwariować.
17 września Van Gogh spędził swoją pierwszą noc we wciąż nie do końca urządzonym „Żółtym Domu”. Ponieważ po wielu błaganiach Vincenta oraz przekupstwie w wydaniu Theo Gauguin zgodził się przybyć Arles, nadeszła chwila, że nie ma przebacz i trzeba skołować meble, nawet krzeseł brakowało. Na podłodze albo plaży to mogły siedzieć na obrazach Gauguina mieszkanki Tahiti, ale artysta preferował jednak pod kuprem jakiś zydelek.
Na szczęście do wizyty Gauguina Van Gogh zdążył kupić dwa łóżka. Doradził mu to Roulin, i dobrze, bo znając przytomność Vincenta, to tak się skupił na malowaniu, że nawet nie przyszłoby mu do głowy, że musi kupić coś do spania. Zapewne gdyby nie listonosz, to van Gogh i Gauguin musieliby spać na obrazach.
Vincent van Gogh i Paul Gauguin w jednym stali (żółtym) domku
23 października Gauguin raczył pojawić się u Vincenta, mogli więc zacząć działać z kolonią liczącą już całych dwóch artystów. Ich pierwszym wspólnym projektem była wyprawa na starorzymski cmentarz Alyscamps. Pełna imponujących sarkofagów i wyniosłych topoli nekropolia od wieków była na tyle szałowa, że trafiła i do średniowiecznego bestsellera („Piekła” Dantego), i do renesansowego („Orlanda Szalonego” Ariosta). Jednak chyba jeszcze bardziej szałowa jest nazwa nekropolii. Otóż Alyscamps pochodzi od łacińskiego Elisii Campi, które w języku francuskim przekształciło się w Champs-Élysées. Od dzisiaj nucąc „Les Champs-Elysées”:
Aux Champs-Élysées
Aux Champs-Élysées
Au soleil sous la pluie
À midi ou à minuit
Il y a tout ce que vous voulez
Aux Champs-Élysées.
Miejcie z tyłu głowy, że poniekąd śpiewacie:
Na cmentarzu,
Na cmentarzu,
w słońcu, w deszczu,
w południe, o północy,
wszystko, czego chcesz, jest
na cmentarzu.
Jako lingwistka zawsze mówię, że znajomość zbyt wielu języków to czasem dramat albo – jak w tym przypadku – horror. Dziwnie śpiewać, że wszystko, co potrzebne do szczęścia, można znaleźć na cmentarzu. Brzmi to jak hymn nekrofila.
Ani van Gogh, ani Gauguin nekrofilami nie byli, a mimo to mieli wielką przyjemność z malowania na ten temat. Vincenta dwa obrazy „Les Alyscamps” przedstawiają owe sarkofagi (monumentalne) oraz topole (wzniosłe), natomiast Paul na swoim „Les Alyscamps” namalował tylko topole (wzniosłe), bez sarkofagów (nie tylko monumentalnych, ale w ogóle bez żadnych), natomiast na kolejnym obrazie („Aleja Alyscamps”) widać i sarkofagi (monumentalne), i jakiś budynek, ale za to topoli brak (nie tylko wzniosłych, ale w ogóle żadnych).
Van Gogh namalował jeszcze dwa inne cmentarne obrazy: „Spadające jesienne liście”, oba obfite w topole (wzniosłe) i sarkofagi (monumentalne).
„Wspomnienie ogrodu w Etten”. Malowanie z pamięci
Jeszcze w listopadzie van Gogh traktował Gauguina jako mentora, dlatego kiedy ten zasugerował mu, żeby nie malował obrazów. na żywo, tyko bazował na wspomnieniach, Vincent w to wszedł. Pracą, która jest efektem takiego tworzenia „z pamięci”, jest między innymi „Wspomnienie ogrodu w Etten”.
Panuje przekonanie, że na obrazie są matka Vincenta i siostra Willemina, jednak Marc Edo Tralbaut, jeden z największych znawców twórczości van Gogha uważał, że młodsza z kobiet przedstawionych na obrazie to nie siostra, tylko Kee Vos, obiekt miłości artysty, której za młodu – jak wiecie z pierwszej części mojego felietonu o van Goghu – artysta był stalkerem.
Tymczasem w jednym z listów do Willeminy van Gogh jak wół pisał: „w ten sam sposób, załóżmy, że te dwie chodzące kobiety to ty i nasza matka” i dalej: „Postać w szkockiej kratce z pomarańczowymi i zielonymi kratkami wyróżniającymi się na tle ciemnozielonego cyprysa, kontrast jeszcze bardziej uwydatniony przez czerwony parasol, daje mi wyobrażenie o tobie”. Nie mam pojęcia, dlaczego Tralbaut upierał się, że van Gogh namalował kogoś innego, niż sam przyznaje, że namalował, ale gdyby badacze analizowali tylko sensowne koncepty, to połowa humanistów zostałaby bez pracy.
W ramach innego wspólnego projektu Gauguin i van Gogh mieli wymienić się obrazami: autoportretami, najlepiej na tle prac kolegów, oraz wzajemnymi portretami. Vincent zainspirował się zwyczajem hołubionych przez niego japońskich artystów, dla których był dowodem szacunku oraz pokrewieństwa dusz. Zdołał namówić Émile’a Bernarda i Paula Gauguina, więc w październiku otrzymał dwa zadedykowane mu autoportrety: Gauguina (z umieszczonym w tle portretem Bernarda) oraz Bernarda (z umieszczonym w tle portretem Gauguina). Z kolei po przyjeździe Gauguina do Arles van Gogh wręczył mu bardzo surowy autoportret, kompletnie pozbawiony obrazów w tle, w sumie to w ogóle pozbawiony jakiegokolwiek tła.
Natomiast w grudniu Żółtym Domu Paul i Vincent namalowali sobie wzajemnie portrety. Skończyło się tak, że obraz autorstwa van Gogha („Paul Gauguin. Mężczyzna w berecie”) nie wzbudził w koledze jakichś szalonych emocji, natomiast to, w jaki sposób on uwiecznił van Gogha jako „Malarza słoneczników”, było powodem do awantury. Van Gogh nie był zachwycony, bo stwierdził, że na obrazie wygląda, jakby oszalał, a on nie jest wariatem. No przecież.
Mimo że artyści dalej razem malowali i mieszkali w „Żółtym Domku”, cud pański, że się nie pozabijali. Co chwilę wybuchała jakaś drama, w grudniu to już prawie zupełnie nie dogadywali, podobno raz Vincent rzucił w Paula szklanką z absyntem. Co za brak szacunku!! Do absyntu!!
Atmosfera się zagęszcza, absynty latają
Chociaż van Gogh podziwiał Gauguina, to chciał być traktowany jako równy mu artysta, a nie jakiś neptek, którego trzeba prowadzić za rączkę do sztalugi. Szlag go trafiał, bo Gauguin był zarozumiałym bubkiem przekonanym o własnej wyjątkowości. Chociaż jako malarza bardzo go lubię, to nie wytrzymałabym z takim narcyzem nawet pięciu minut rozmowy, jako osoba musiał być nie do strawienia. Wiele lat po swoim pobycie w Arles, w dziennikach „Avant et après” wydanych w 1918 r., walnął coś takiego:
„Kiedy przybyłem do Arles, Vincent był pełen neoimpresjonizmu i miał poważne kłopoty, co bardzo go zasmuciło […]. Podjąłem się zadania pokazania mu drogi, które okazało się łatwe, ponieważ znalazłem bogatą i żyzną glebę […] Od tego dnia Vincent wykazywał zaskakujące postępy; wydawał się odkrywać, co w nim leżało, stąd cała seria słoneczników po słonecznikach w pełnym słońcu”
Matko święta, co za androny powypisywał Gauguin!! To nie dzięki jego obecności Vincent zaczął „wykazywać zaskakujące postępy”, bo zdążył wykazać je już wcześniej, malując swoje arcydzieła na długo przed przybyciem domorosłego mentora. Wspomniane przez tego dziada „Słoneczniki” namalował dwa miesiące przed tym, jak Gauguin wtranżolił siebie oraz swoje przerośnięte ego do „Żółtego Domu”. Arogancki mitoman, najgorzej.
Tak czy inaczej, van Gogh był w kropce. Z jednej strony nie mógł wytrzymać obecności tego zarozumiałego bubka, a z drugiej panicznie się bał, że nudzący się na prowincji i pozbawiony innego towarzystwa Gauguin w końcu się wnerwi i wyjedzie. A przecież Vincent najbardziej na świecie bał się porzucenia i samotności. Mimo to starał się utrzymywać jako-takie pozory harmonii i sympatii, malując w grudniu dwa krzesła: „Krzesło Van Gogha z fajką” i „Krzesło Gauguina”.
W liście do Theo ową atmosferę określił jako sytuację „nadmiernego napięcia” i oczywiste było, że po tym, jak z powodu deszczu dwóch artystów siedziało zamkniętych w jednym domu i musiało przez kilka dni znosić swoją obecność, wybuch był nieunikniony. Co też nastąpiło 23 grudnia 1888 r. Van Gogh na serio miał melodię do wprowadzania świątecznej atmosfery, jak w Wigilię nie pokłócił się z ojcem tak, że ten wywalił go z domu, to postanowi ciachnąć sobie kawałek ucha. I niech mi ktoś powie, że najgorsze, co może przydarzyć się w Boże Narodzenie, to sernik z rodzynkami.
Ile ucha obciął sobie van Gogh?
Dokładna sekwencja, która doprowadziła do okaleczenia ucha, nie jest znana. Gauguin, któremu można wierzyć jak sprzedawcy używanych samochodów („paaaanie, Niemiec codziennie dzwoni, żeby posłuchać silnika”), opowiadał, jakoby van Gogh wyszedł za nim z „Żółtego Domu” i „rzucił się w moją stronę z otwartą brzytwą w dłoni”. Chociaż za tą wersją jest Muzeum van Gogha w Amsterdamie, niektórzy badacze uważają, że nie ma takiej opcji, bo prawdopodobnie w owym czasie mający dość Vincenta mitoman Gauguin przebywał w hotelu. Życie to ma jednak specyficzne poczucie humoru: Gauguin miał powyżej uszu van Gogha, a to ten drugi je sobie uciął. Znaczy jedno.
Jednak nie dość, że nie znamy dokładnej sekwencji zdarzeń, to jeszcze nie jest pewne, ile ucha ostatecznie ciachnął sobie van Gogh: albo całe ucho, albo „tylko” kawałek małżowiny, co źródło, to obyczaj. Pewne jest, że po machnięciu brzytwą poszedł do dobrze znanego mu burdelu przy rue du Bout d’Aeles i pracującej tam dziewczynie wręczył kawałek swojego ciała, z prośbą o przechowanie – jak to ujął – „przedmiotu”. Ja bym zamiast uszu wolała dostać diamenty. Nawet od van Gogha.
Theo van Gogh oraz Paul Signac, który zobaczył Vincenta po zdjęciu bandaża, utrzymywali, że obciął sobie część małżowiny, ale artykuł w ówczesnej lokalnej prasie, relacje Félixa Reya, lekarza opatrującego van Gogha, zeznania pracownicy burdelu oraz policjanta świadczą, że obcięte zostało całe ucho. Rey powtórzy swoją relację wiele lat później, w 1930 r., w notatce dla autora powieści Irvinga Stone’a. W trzeciej dekadzie XXI wieku my załączamy sobie w wiadomościach smsy, a pod koniec XIX wieku załączano szkice z linią cięcia ucha. Ewidentnie świat zmierza w stronę nudy.
Szpital Hôtel-Dieu w Arles
Nieważne, ile ucha zostało w burdelu, słaniający się na nogach Vincent wrócił do domu, położył się do łóżka, w którym nieprzytomnego i zakrwawionego znalazł go Gauguin. Van Gogh został przyjęty do szpitala Hôtel-Dieu w Arles, gdzie zajął się nim młody doktor Félix Rey, którego portret potem – co za niespodzianka – namalował. Co prawda sprezentuje mu go znacznie później, a lekarz, profan jeden, nie będzie zachwycony obrazem i użyje go do naprawy kurnika, po czym puści w dalszy obieg. Zawsze fascynowało mnie, w jakim stanie była praca, która spędziła tyle czasu w kurniku. Zważywszy na przemianę materii drobiu – w nieciekawym. Najlepsze jest to, że ta kurza wyściółka, gdy w 2016 r. trafiła do Muzeum Sztuk Pięknych im. Puszkina w Moskwie, została wyceniona na ponad 50 milionów dolarów. Nie wiem, czy jakikolwiek inny kurak na Ziemi miał bardziej luksusowy dom.
Tak czy inaczej Gauguin, gdy tylko dowiedział się, co się stało z Vincentem, natychmiast powiadomił Theo. Ten niezwłocznie wsiadł w nocny pociąg i 24 grudnia popędził do Arles. Czy wspominałam, że Vincent miał melodię do wprowadzania świątecznej atmosfery? Van Gogh przez kilka dni pytał o Gauguina, ale ten już dawno opuścił klaustrofobiczne dla niego Arles, które nazywał „najbrudniejszym miastem na całym południu”. Wyjeżdżając, powiedział jednemu z policjantów: „uprzejmie proszę bardzo ostrożnie obudzić tego pana, a jeśli będzie o mnie pytał, proszę mu powiedzieć, że wyjechałem do Paryża; mój widok mógłby fatalnie podziałać na niego”. I biedny, bojący się samotności malarz został sam.
Van Gogh nie pamiętał incydentu z uchem, ale dla wszystkich wokół było jasne, że nie jest z nim dobrze. Theo tak to ujął w liści do Jo:
„Znalazłem Vincenta w szpitalu w Arles. Ludzie wokół niego zdali sobie sprawę z jego wzbudzenia, że przez ostatnie kilka dni wykazywał objawy tej najstraszniejszej choroby, szaleństwa, a atak fièvre chaude [dosł. zimna gorączka, w XIX w. określano tak „gorączkę” umysłu – K.T.], kiedy zranił się brzytwą, był powodem, dla którego został zabrany do szpitala. Czy grozi mu szaleństwo? Lekarze uważają, że to możliwe, ale nie odważą się jeszcze powiedzieć na pewno”.
Tak moi drodzy wyglądała psychiatria pod koniec XIX wieku. Objawy: gorączka umysłu, diagnoza: szaleństwo, zalecenia: izolatka. Na samą myśl o tym można oszaleć.
Ostatnie pół roku w Arles. Szpital-nieszpital-szpital-nieszpital-szpital
7 stycznia 1889 r., po spędzeniu dwóch tygodni w szpitalu, van Gogh wrócił i do „Żółtego Domu”, i do malowania, zaraz po opuszczeniu Hôtel-Dieu stworzył m.in. „Autoportret z zabandażowanym uchem”. W rzeczywistości obciął sobie lewe ucho (albo jego fragment), ale na obrazie ma zabandażowane prawe ucho, ponieważ malował się w lustrze.
Jednak ze zdrowiem psychicznym Vincenta było coraz gorzej, zaczęły się regularne stany lękowe, ataki halucynacji i urojeń prześladowczych. Stało się to na tyle uciążliwe i niepokojące dla mieszkańców Arles, że 30 osób podpisało petycję, żądając wydalenia z miejscowości „fou roux” [szalonego rudzielca],, jako że stanowił „zagrożenie społeczne”.
Na początku lutego van Gogh zaliczył drugie załamanie psychiczne, był przekonany, że wszyscy dookoła chcą go otruć, w związku z tym całkowicie przestał jeść. Wstrząśnięci sąsiedzi zaalarmowali policję i 7 lutego artysta ponownie trafił do szpitala.Kolejny psychiatra, doktor Albert Delon, zbadał van Gogha i zasugerował mu, że powinien starać się o przyjęcie do szpitala psychiatrycznego, czyli – jak to się wówczas mówiło – do azylu.
Mimo to Vincent, po kolejnym powrocie do „Żółtego Domu”, w liście do brata twierdzi, że jest wiele momentów, kiedy czuje się „normalnie”. Jednak po marcowym okresie remisji choroby znów mu się pogorszyło. Ku uciesze osób, które podpisały petycję, policja zamknęła „Żółty Dom”, a van Gogh po raz kolejny trafił szpitala, w którym namalował dwa obrazy „Oddział w szpitalu w Arles” oraz „Dziedziniec szpitala w Arles”.
Szpital w Saint-Rémy
W Arles Vincenta odwiedził Paul Signac, po czym, za zgodą lekarzy, zabrał go do domu. W kwietniu van Gogh przeprowadził się do apartamentów należących do doktora Reya, jednak jego stan nadal się nie poprawiał. Artysta zdawał sobie z tego sprawę i w maju sam zgłosił się do szpitala psychiatrycznego Saint-Paul-de-Mausole w Saint-Rémy. Dyrektorem placówki był dawny lekarz marynarki wojennej, Théophile Peyron, który specjalizował się w epilepsji, więc nic dziwnego, że od razu stwierdził, że na to cierpi Van Gogh. Vincent spędzi w Saint-Rémy rok i zaliczy trzy poważne kryzysy: w połowie lipca, w grudniu i ostatni między lutym a marcem w 1890 r.
Szpital mieścił się w murach byłego klasztoru, był położony malowniczo wśród cyprysów, pól pszenicy, winnic i plantacji oliwek, typowa Prowansja, która praktycznie sama się maluje. Dzięki temu, że szpital był tylko w połowie zapełniony, Theo mógł załatwić dla brata dwa pokoje, przy czym drugie pomieszczenie służyło Vincentowi za pracownię. Początkowo tworzył w szpitalnym ogrodzie, a później, gdy stan nieco mu się ustabilizował, mógł malować poza szpitalem, ale za każdym razem musiał prosić o zgodę. na wyjście.
Van Gogh zaczął malować od razu po przyjeździe. Pierwszym obrazem, który powstał w szpitalu, były „Irysy”, ale będzie szalenie produktywny podczas całego pobytu w Saint-Rémy: spod jego ręki wyjdzie 150 obrazów i niewiele mniej rysunków, praktycznie cały czas tworzył, jedynie podczas ataków nie sięgał po pędzle.
Vincent wierzył, że malarstwo jest „piorunem dla jego choroby”, ponieważ czuł, że kontynuując malowanie, może powstrzymać się przed szaleństwem. Tymczasem – mimo malowania – stan psychiczny Vincenta cały czas nie był stabilny. W trakcie poważnego kryzysu w lipcu tak nasiliła mu się mania prześladowcza, że jadł farby i terpentynę, a kuracja – polegająca oprócz izolacji głównie na dwugodzinnych kąpielach leczniczych dwa razy w tygodniu – jakoś nie przynosiła efektów. Trudno, żeby przynosiła, jeśli ktoś ma chorobę psychiczną, to i miesięczny pobyt w SPA nie pomoże. Pomóc może jedynie farmakologia.
Malarstwo jako lekarstwo
Mimo to Vincent nie poddawał się i w jednym z listów do brata napisał: „jeśli chodzi o mnie, moje zdrowie jest dobre, a jeśli chodzi o głowę, to będzie, miejmy nadzieję, kwestia czasu i cierpliwości”. Biedny van Gogh, chociaż miał cierpliwość i czas, sam czas potrzebował czasu, żeby medycyna pognała do przodu. Po śmierci malarza ponad stu pięćdziesiąt psychiatrów próbowało zidentyfikować jego chorobę i postawiono około trzydziestu różnych diagnoz, wśród nich jest m.in. schizofrenia, choroba afektywna dwubiegunowa (która przecież ma szereg psychoz jak schizofrenia, ale w pakiecie są i głębokie epizody depresyjne lub maniakalne, stany lękowe itd.) , kiła (przebój w XIX w.) czy padaczka płata skroniowego, typ doktora Peyrona, jeśli chodzi van Gogha.
Obojętnie, czy artysta miał padaczkę, jak sugerował dyrektor szpitala, czy chorobę afektywną dwubiegunową, co obstawiam ja, na przykład pomagającą na obie choroby lamotryginę wynaleziono dopiero 105 lat później. Jakie mamy szczęście, że żyjemy w naszych czasach, to wiedzą tylko osoby cierpiące na to samo co ten geniusz.
Vincent jak wiadomo tego szczęścia nie miał i jedyne „lekarstwo” stanowiło malowanie, co samo w było sobie tragiczne, bo podczas ataków przecież nie mógł „zażywać” tego „lekarstwa”. Mimo że przez pewien czas w Saint-Rémy nie mógł opuszczać pokoju, a właściwie celi, van Gogh cały czas coś dłubał, tworzył np. kopie – czy właśnie adaptacje – prac swoich ulubionych mistrzów: Milleta, Delacroix, Rembrandta i Doré. To wówczas powstał najbardziej przerażający obraz „Spacer więźniów”zainspirowany miedziorytem z 1872 r. Gustave’a Doré. Myślę, że to metafora tego, jak czuł się zamknięty w szpitalu van Gogh.
Oprócz tego w trakcie pobytu w w Saint-Rémy namalował serię obrazów przedstawiających cyprysy i pola pszenicy (m.in. 2 w 1, czyli „Pole pszenicy z cyprysami”, cykl niemal identycznych trzech obrazów), trzy autoportrety, dwie kolejne wersje sypialni w Arles (pierwszą namalował jeszcze w Arles), a także mnóstwo widoków przyszpitalnego ogrodu oraz gai oliwnych.
Na bank najsłynniejszym obrazem pochodzącym z tego okresu jest „Gwiaździsta noc” będąca „nocnym” dopełnienie pracy „Drzewa oliwne z Alpilles w tle”, jedyny nocny obraz namalowany z okna jego szpitalnego okna. „Gwiaździstą noc” dla wielu ludzi była dowodem na to, że artysta jest szalony, no bo przecież kto normalny tak maluje, jakieś wiry, mazy, falowania; zaburzone to wszystko jak sam Vincent. Tyle że to nie miało być realistyczne studium natury, odtworzone z bezmyślną wiernością fotograficzną, tylko coś odleciałego, twórczego, malowanego z wyobraźni. Gauguin sam oszalałby z radości, gdyby zobaczył, że jego nauki nie poszły w las, tylko do Saint-Rémy.
Kolejne kryzysy psychiczne i pierwsze sukcesy artystyczne
Przebywając w szpitalu, Vincent nadal wysyła swoje obrazy do Theo, który w międzyczasie ożenił się z Johanną. Dwie prace van Gogha zaprezentowano 3 września 1889 r. na V Salonie Niezależnych w Paryżu: namalowaną jeszcze w Arles „Gwiaździstą noc nad Rodanem” oraz „Irysy” namalowane w Saint-Rémy. Oczywiście fakt ten w żadnym stopniu nie wpłynął na ustabilizowanie nastroju Vincenta, bo na ustabilizowanie nastroju to wpływają proszki, a nie wystawy, mimo że te na chwilę potrafią poprawić nastrój.
Niestety pod koniec 1889 r. van Gogh po raz kolejny doświadczył ataku głębokiej depresji, po raz kolejny połknął farby i kompletnie stracił kontakt z otoczeniem. Paradoksalnie to właśnie wtedy zaczął być znany: w styczniu 1890 r. na zaproszenie awangardowej grupy Les XX [Dwudziestu] wziął udział – zdalnie, rzecz jasna – w organizowanej przez nią corocznej, siódmej już wystawie w Brukseli, prezentując sześć obrazów.
Oczywiście jak to zwykle bywa na wystawach, cześć widzów była zachwycona, część – zniesmaczona. Dość nudnawy malarz specjalizujący się w tematyce religijnej, Henry de Groux, nazwał jeden z najsłynniejszych obrazów Vincenta „odrażającym garnkiem słoneczników”, po czym obrażony, że miałby być zestawiony z takim bohomazem, wycofał z wystawy swoją pracę. Henri de Toulouse-Lautrec stanął w obronie van Gogha, a jak zareagował de Groux? Legenda głosi, że wyzwał go na pojedynek. Do pojedynku na szczęście nie doszło, a de Groux wyleciał z Les XX.
Pierwszy i ostatni obraz van Gogha sprzedany za jego życia
Wzięcie udziału w tej wystawie sprawiło, że o van Goghu w końcu zaczęto mówić i wspominać w branżowej prasie. To był dobry czas, bo po raz pierwszy udało się sprzedać jego pracę – „Czerwoną winnicę”, namalowaną jeszcze w Arles. Kupiła ją za 400 franków Anna Boch, malarka, siostra zaprzyjaźnionego z Vincentem malarza Eugène’a Bocha. Jest to jedyny obraz, który za życia sprzedał jeden z największych artystów wszechczasów.
Pod koniec stycznia 1890 r. urodził się bratanek Vincenta nazwany na jego cześć Vincentem Willem. W lutym wzruszony tym faktem van Gogh napisał do matki, że specjalnie do powieszenia w pokoju chrześniaka postanowił namalować obraz „Kwitnący migdałowiec”. Jednak, jak to bywa przy chorobach psychicznych, nadmierne emocje i wysiłek włożony w namalowanie obrazu doprowadziły do tego, że wkrótce po jego ukończeniu artysta doznał kolejnego załamania nerwowego.
„Stary człowiek w smutku” i młody van Gogh w depresji
Ironią losu jest, że w czasie, gdy van Gogh coraz bardziej gasł, jego gwiazda, jako artysty, zaczynała świecić coraz jaśniejszym blaskiem. W marcu 1890 r. na VI Salonie Niezależnych w Paryżu van Gogh wystawił aż dziesięć swoich obrazów. Wśród nich znalazł się dość mało znany, a moim zdaniem szalenie interesujący „Wąwóz” z 1889 r. Rozentuzjazmowany dzikim tłumem Theo napisał do bratał: „twoje obrazy są dobrze rozmieszczone i wyglądają bardzo dobrze. Wiele osób przyszło, aby powiedzieć mi komplementy. Gauguin stwierdził, że twoje obrazy są kluczem do wystawy”. Podobno nawet Claude Monet był pod wrażeniem prac van Gogha, a jeśli artysta, który zapoczątkował bazujący na wrażeniu ruch w sztuce, mówi, że jest pod wrażeniem, to można być pod wrażeniem tego wrażenia.
Theo zaczął być traktowany jak nowoczesny, opiniotwórczy marszand, Vincent zaczął być traktowany jako wschodząca gwiazda malarstwa ale co z tego, skoro sam artysta bez entuzjazmu podchodził do swego sukcesu. Czuł się coraz gorzej i tęsknił za Holandią, która zawsze działała na niego inspirujące. To właśnie wtedy namalował najbardziej przygnębiający obraz świata: siedzącego na krześle starszego mężczyznę, który kryje w dłoniach twarz. Praca nazywa się „Stary człowiek w smutku” lub „Na progu wieczności”, ale równie dobrze mogłaby nosić tytuł „Studium depresji”.
Oszalały z tęsknoty za krajem van Gogh w ramach substytutu ojczyzny chciał mieć przy sobie swoje holenderskie – jak to nazwał w liście z kwietnia 1890 r. – „bazgroły”, które „może odświeżą mą pamięć i dostarczą inspiracji do nowej pracy”. Poprosił więc matkę i siostrę, żeby przysłały mu owe bazgroły. Jednak kobiety, gdyby nawet chciały, nie były w stanie spełnić jego prośby, bo bazgroły, zwane wcześniej szpargałami, a jeszcze wcześniej rupieciami, tkwiły na strychu stolarza w Bredzie. Tymczasem Anna i Willemina, pół roku przed owym listem, w październiku 1889 r., przeniosły się do Lejdy.
Ostatnie miesiące w Saint-Rémy. Lepiej nie będzie
Mniej więcej w tym samym czasie Theo na podstawie rekomendacji Camille’a Pissarra spotykał się z jego przyjacielem Paulem Gachetem, doktorem specjalizujących się w „melancholii” oraz mecenasem artystów (sam posiadał obrazy m.in. Renoira, Moneta, Pisarra czy Cézanne’a). Gachet w 1872 r. kupił dom w Auvers, żeby jego chora żona „oddychała dobrym powietrzem”, ale pacjentów nadal przyjmował w klinice w Paryżu.
Ponieważ po rocznym pobycie w szpitalu Saint-Rémy zdrowie Vincenta nie poprawiło się, Theo namawia go na przeniesienie się do Auvers-sur-Oise. Była to miejscowość pełna artystów (upodobali ją sobie m.in. Camille Corot i Honoré Daumier, którego van Gogh dopiero co kopiował), w dodatku położona znacznie bliżej Paryża, dzięki czemu Theo mógłby częściej odwiedzać brata. I tak oto w maju van Gogh zdecydował się opuścić szpital. Jego dyrektor, doktor Peyron, w końcowym raporcie napisał, nie uważa, żeby to był dobry pomysł, ale skoro pacjent dobrowolnie zgłosił się do jego placówki, to równie dobrowolnie może ją opuścić. Jak się znalazło wejście, to znajdzie się i wyjście i tak dalej.
Paul Gachet. Lekarzu, lecz się sam
Vincent van Gogh opuścił Saint-Rémy i 17 maja 1890 r. zjawił się w Paryżu, w końcu poznał na żywo swoją bratową oraz chrześniaka. Następnego dnia razem z Theo wybrał się do „Ojca” Tanguya, żeby sprawdzić, w jakim stanie są jego obrazy. Vincent miał w Paryżu spędzić tydzień i skonsultować się z doktorem Gachetem, jednak, jak wiadomo, jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swych planach, w związku z czym artysta już po trzech dniach opuścił stolicę Francji. 20 maja znalazł się w Auvers-sur-Oise i spotkał się z Gachetem w jego domu.
Auvers spodobało się Vincentowi. Było na tyle blisko Paryża, że cieszył się na myśl, że będzie mógł częściej widywać się z bratem, a jednocześnie na tyle daleko, że oferowało to, czego potrzebował rozdygotany Van Gogh: ciszę, spokój i minimalną liczbę bodźców. To była już ostatnia przeprowadzka van Gogha, który w Auvers spędzi ostatnie 9 tygodni swojego życia.
W przeciwieństwie do Auvers Gachet nie od razu przypadł malarzowi do gustu, któremu dziwne się wydawało, że ma zajmować się nim lekarz, który, jego zdaniem, tak samo jak on jest chory na „melancholię” i tak samo jak on potrzebuje lekarza. Jednak z czasem mężczyźni zostali przyjaciółmi, a Vincent czuł się pewniej, wiedząc, że nie jest pozostawiony sam sobie, skoro Pau;, na prośbę Theo, ma na niego oko.
Poza tym nie dość, że cieszył się, że z Gachetem mógł rozmawiać po holendersku, bo tenże znał ojczysty język Vincenta, to jeszcze mógł po holendersku rozmawiać o sztuce: lekarz sam był malarzem-amatorem oraz grawerem tworzącym pod pseudonimem 'Paul van Ryssel” (od jego urodzenia: Rijsel to holenderska nazwa Lille). W jednym z listów do brata Van Gogh zachwycał się Gachetem: „znalazłem w nim przyjaciela, nawet coś w rodzaju nowego brata”. Oczywiście, jak to on, w ramach wdzięczności namaluje mu portret.
Auvers-sur-Oise. Ostatnia przeprowadzka van Gogha
„Nowy brat” van Gogha poradził mu wynająć pokój za 6 franków dziennie w miejscowej gospodzie, jednak artysta zamieszkał w zajeździe Ravoux, w którym prawie dwa razy taniej miał co prawda mały pokój na poddaszu, za to z posiłkiem w cenie. Tak samo jak wcześniej w Arles przyjaźnił się z właścicielami hoteliku Josephem i Marie Ginoux, tak i teraz zaprzyjaźnił się z właścicielami zajazdu, Arthurem i Louise Ravoux.
„Nowy brat” van Gogha poradził mu też, żeby – w ramach ukojenia nerwozji – całkowicie poświęcił się sztuce, co ten ochoczo uczynił, w efekcie czego podczas jego ostatnich 70 dni życia powstało ponad 70 obrazów (w tym niektóre nie zostały skończone jak np. „Chaty kryte strzechą pod wzgórzem”) oraz 45 rysunków i grawerunków. Całe dni spędzał na malowaniu, wstawał o świecie i szedł w plener malować, robił sobie przerwę tylko na obiad, po czym wracał do malowania. Kładł się do łóżka ok. godz. 21, by od rana znów móc stać z pędzlami. Wychodzi na to, że malował przynajmniej jeden obraz dziennie, tak że nie ma wymówek, drodzy malarze, skoro van Gogh mógł, to Wy też możecie. I nie ma znaczenia, że van Gogh był van Goghiem, też bądźcie być van Goghiem, tylko o innym nazwisko.
Vincent malował głównie pejzaże – pola pszenicy, łąki, domki, strzechy, ulice, ratusz, kościół – ale martwe natury oraz oczywiście portrety, zarówno znajomych, w tym rodziny Ravoux (m.in. „Portret Adeline Ravoux”) czy rodziny Gachet (np. „Marguerite Gachet przy fortepianie”), jak i nieznajomych, dorosłych i dzieci.
To właśnie pod koniec życia powstały dwa z jego najsłynniejszych obrazów: „Kościół w Auvers” oraz „Pole pszenicy z krukami”. Jednocześnie również wtedy powstały dwie zaiste frapujące prace: „Głowa dziewczyny”, która ma głowie identyczny rudy kołtun jak ja, gdy się rozczeszę, a także według mnie najbardziej przerażający portret autorstwa van Gogha. „Młody mężczyzna z chabrem” wygląda jak idealny psychopata o błędnym wzroku i niepokojącym uśmiechu. Gotowa postać do filmu o mordercy, znak rozpoznawczy w pakiecie: chaber na miejscu zbrodni. Chabermen jak nic.
Ostatnie obrazy Vincenta van Gogha
W lipcu van Gogh skończył dwie wersje „Ogrodu Daubigny’ego”, z których jedna jest być może ostatnim namalowanym przez niego obrazem, chociaż zdaniem niektórych badaczy są nim „Korzenie drzew”. Jestem bardzo szczęśliwa, że w zeszłym roku byłam w Musée d’Orsay w Paryżu na wystawie „Van Gogh à Auvers-sur-Oise. Les derniers mois”, pierwszej ekspozycji w historii, która skupia się dorobku artysty z ostatnich miesięcy życia, i widziałam w jednym miejscu prawie wszystkie obrazy, które Vincent namalował w ciągu ostatnich tygodni.
Chwilę przed skończeniem owych obrazów oraz własnego życia, na początku lipca Van Gogh wybrał się do Paryża, żeby na żywo porozmawiać z Theo. Zmartwił się, gdy się dowiedział, że jego brat myśli o rezygnacji z pracy w miejscu, którym przez tyle lat zarządzał. Jednak Goupil zaczął mieć trudności finansowe, a Theo, zastąpiony przez Maurice’a Joyanta, doszedł do wniosku, że powinien założyć własny biznes, ale z tym – jak zawsze – wiąże się pewne ryzyko finansowe. Biznes jest jak kot przy otwartych drzwiach – może wyjść, może nie wyjść. Poza tym Theo martwił się o syna, który zachorował, a w ogóle to miał już dość Francji i chciał wrócić do Holandii.
Vincent przyjechał do Auvers załamany – chorobą chrześniaka, problemami finansowymi Theo (a więc i jego problemami, bo sam przecież nie zarabiał), zostawieniem go samego we Francji, wszystkim. Świat mu się walił. Jedyne, co było stałe w jego życiu, właśnie się rozsypywało.
Śmierć Vincenta van Gogha
To było ostatnie spotkanie braci. Niedługo później, 29 lipca 1890 r., van Gogh zmarł. Bez wątpienia przyczyną śmierci był postrzał, ale jak do tego doszło, do końca nikt nie wie. Hipotez jest mnóstwo, ale nadal najbardziej popularną wersją jest samobójstwo.
Na pewno jedno jest pewne (oprócz podatków, bo te to zawsze są pewne): po czerwcowej i lipcowej korespondencji Vincenta z matką i bratem widać, że miał wahania nastroju. Jednak po powrocie z Paryża i przygnębiających go newsach kondycja psychiczna straszliwie mu się pogorszyła, w liście do Theo napisał wprost: „czuję się jak – porażka” i dalej: „perspektywa staje się coraz ciemniejsza, nie widzę żadnej szczęśliwej przyszłości”. Nic dziwnego, że tak się czuł, Theo zawalił go swoimi problemami i jeszcze zapowiedział, że zostanie we Francji sam, a, jak wiadomo, tego najbardziej na świecie bał się Vincent.
Przebieg zdarzeń poprzedzających śmierć van Gogha został ustalony na podstawie relacji Adeline Ravoux, córki właściciela zajazdu, Jej zdaniem było tak: w niedzielę, 27 lipca, słońce już dawno zaszło, a Vincent nadal nie wracał do zajazdu. Każdy wiedział, jak ceni rutynę, więc zaczęto się o niego martwić.
Kiedy w końcu się zjawił, trzymał się za brzuch, zatem matka Adeline, Louise Ravoux, zapytała, czy coś się stało. Podobno van Gogh, wspinając się już po schodach do swojego pokoju, wymamrotał coś niezrozumiale. Kiedy Arthur Ravoux usłyszał jęki i zaniepokojony wparował do pokoju artysty, zastał go zwiniętego w łóżku. Podobno van Gogh pokazał mu ranę w pobliżu serca, przyznając, że na polu pszenicy, gdzie po południu malował, wieczorem do siebie strzelił, próbując popełnić samobójstwo.
Tak czy inaczej – to już akurat jest pewne – właściciele zajazdu błyskawicznie sprowadzili na miejsce lekarza Jeana-Baptiste’a Mazery’ego i Paula Gacheta, ale okazało się, że, ze względu na brak możliwości ustalenia trajektorii pocisku nie można przeprowadzić operacji. Następnego dnia Anton Hirschig, holenderski artysta mieszkający w tym samym zajeździe, pojechał do Paryża, żeby powiadomić o tragedii Theo. Vincent van Gogh zmarł 29 lipca o godz. 1:30. Miał 37 lat. Theo do końca był przy jego łóżku, na pewno tak bojący się przez całe życie porzucenia artysta był szczęśliwy, wiedząc, że nie umiera w samotności.
Śmierć Theo van Gogha
Niezależnie od prawdziwego przebiegu zdarzeń, którego zapewne nigdy nie poznamy (seansy spirytystyczne są równie wiarygodnym źródłem informacji co Wikipedia), po odejściu brata misją życiową Theo stało się doprowadzenie do pośmiertnego uznania twórczości Vincenta i zapoznania z nią jak największych mas ludzi. Tym bardziej, że teraz to Theo stał się właścicielem wszystkich listów oraz obrazów, z wyjątkiem „Czerwonej winnicy”, która został sprzedana.
Sześć tygodni po śmierci van Gogha Theo zorganizował wystawę obrazów brata w swoim apartamencie na Montmartre, ale nagle sam zaczął podupadać. Został przyjęty do kliniki w Utrechcie, prawdopodobnie z powodu psychicznych i fizycznych objawów związanych z kiłą, którą szczęśliwie nie zaraził ani żony, ani synka (ale ile nerwów musiała stracić Jo, to ja nie jestem w stanie sobie wyobrazić, kobiety w XIX w. miały ciężkie życie z dżentelmenami). Niestety niewiele dało się zrobić i Theo zmarł 25 stycznia 1891 r., niecałe sześć miesięcy po Vincencie.
Po śmierci Theo jego „misję” przejęła żona, wówczas 28-letnia Johanna, która nagle została sama z małym dzieckiem, ale za to z mnóstwem obrazów i rysunków Vincenta, głównie z francuskiego okresu twórczości. Postanowiła więc doprowadzić nie tylko do uznania Vincenta, ale i podkreślić kluczową rolę męża we wspieraniu brata jako artysty. I tej podwójnej misji poświęciła resztę swojego życia..
Johanna van Gogh-Bonger. Kobieta, która uczyniła van Gogha van Goghiem
Johanna na szczęście miała smykałkę do biznesu. Opuściła Paryż, wróciła do Holandii, otworzyła pensjonat w Bussum pod Amsterdamem i zaczęła przywracać rodzinne kontakty artystyczne. Umiała rozmawiać z malarzami i krytykami sztuki, a wiadomo, że jedni i drudzy to specyficzne gatunki, więc to była kwestia czasu, kiedy ruszy pierwsza wystawa. Po pierwszej wystawie ruszyła kolejna, po czym jeszcze kolejna i kolejna. W latach 90. XX w. Johanna organizowała ekspozycję za ekspozycją, prezentując prawie wyłącznie prace van Gogha z odziedziczonej kolekcji i wreszcie zaczęło się prawdziwe zainteresowanie twórczością van Gogha. Wiadomo, martwy artysta to dobry artysta.
W 1901 r. Johanna ponownie wyszła za mąż, tym razem za malarza Johana Cohena Gosschalka, dwa lata później przenieśli się do Amsterdamu. Zawsze mnie ciekawiło, jak Johan, który był artystą mniej niż przeciętnym, czuł się z tym, że jego żona całą swoją energię poświęcała na upamiętnienie zmarłego męża i szwagra. Dwa lata po śmierci Gosschalka, w 1914 r., Jo opublikowała pierwsze wydanie listów Vincenta do Theo i w tym samym roku kazała pochować Theo w Auvers-sur-Oise, w grobie obok jego brata.
Już po 15 latach starań, w 1905 r., doprowadziła do zorganizowania największej w historii retrospektywy twórczości van Gogha, która miała miejsce w Stedelijk Museum w Amsterdamie. Na wystawie znajdowało się ponad 480 dzieł sztuki!! Oczywiście, tuż po niej ceny dzieł Vincenta poszybowały w kierunku stratosfery.
Vincent van Gogh, bratanek Vincenta van Gogha
W latach 1891–1925, czyli w okresie od śmierci Theo do swojej własnej śmierci, Jo sprzedała prawie 200 dzieł Vincenta, ale były dwie prace, z którymi ani ona, ani jej syn bardzo długo nie umieli się rozstać. Ostatecznie jedna z nich – namalowane w Arles w sierpniu w 1888 r.„Słoneczniki” (pełen tytuł: „Martwa natura: wazon z piętnastoma słonecznikami”) – trafiła w 1924 r. do National Gallery w Londynie.
Johanna przez całe życie walczyła o to, żeby jej szwagier zyskał takie uznanie, na jakie zasługiwał, i jej się to udało. W chwili śmierci Jo w 1925 r. prace van Gogha były znane i wystawiane w muzeach na całym świecie, a misję upamiętniania braci van Gogh kontynuował bratek Vincenta, Vincent Willem.
W 1962 r. utworzono Vincent van Gogh Foundation, której Vincent Willem przekazał pozostające jeszcze w rękach rodziny prace swojego wielkiego wujka. Vincent Willem był także jednym z założycieli Muzeum Van Gogha w Amsterdamie, a jego największym życzeniem było, żeby kolekcja była stale dostępna dla wszystkich. I w ten sposób Vincent Willem dokończył realizować marzenie obojga rodziców.
Dalsze losy Skrzyń z Bredy
A jak po śmierci Vincenta van Gogha potoczył się los prezentowanego na wystawie w Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego obrazu „Wiejskie chaty pośród drzew”? Co się z nim działo po śmierci artysty?
Na początku to Johanna zajmowała się promowaniem van Gogha, prezentując na wystawach prawie wyłącznie prace van Gogha z odziedziczonej kolekcji, czyli głównie z okresu francuskiego. Musiała więc być w ciężkim szoku, kiedy nagle, w 1903 r., jakaś galeria sztuki w Rotterdamie, zaczęła wystawiać dziesiątki obrazów z holenderskiego okresu twórczości artysty, przy czym pochodzenie ich było trzymane w tajemnicy.
Okazało się, że od 1888 r. Adrianus Schrauwen, stolarz, u którego zostały Skrzynie z Bredy, a właściwie ich zawartość, bo drewno przecież ponownie wykorzystał, nie raz i nie dwa zaglądał na strych, żeby przy różnych okazjach obdarowywać pracami Vincenta swoich znajomych. Ktoś kupuje na urodziny butelkę wina, a ktoś daje obraz van Gogha. Bardzo żałuję, że moi znajomi wybierają chardonnay.
W 1902 r. szczodry stolarz przekazał interes synowi, musiał więc opróżnić dom. Był właśnie w trakcie jego wybebeszania, gdy na progu pojawił się handlarz starociami Johannes Cornelis Couvreur. Mężczyzna dopiero co wprowadził się z rodziną do nieruchmości po drugiej stronie ulicy i zainteresował się kupnem dzbanka, garnka oraz kufla. Schrauwen zgodził się, ale pod jednym warunkiem: że przy okazji Couvreur zabierze też stos rysunków i obrazów van Gogha, które określił jako śmieci. O losie, te dzieła w ciągu ponad dwóch dekad doczekały się już określeń: rupiecie, szpargały, bazgroły, aż w końcu śmieci.
Happy hours: kup piwo, van Gogh gratis
Tak więc Schrauwen zrzucił (!!) przez właz strychowy owe „śmieci”, Couvreur zapakował je na wózek i umieścił w swojej piwnicy. Co za awans społeczny twórczości van Gogha, ze strychu do piwnicy, jeszcze schowka na szczotki po drodze brakowało.
Żona Couvreura, gdy zobaczyła, że w jej piwnicy znajdują się akty, kazała mężowi pozbyć się tych bezeceństw. Couvreur, jak przystało na męża, który zawsze ma ostatnie słowo i brzmi ono: „tak, kochanie”, potulnie zabrał szkice do fabryki papieru, żeby je zmielono (!!) na papier. Gdy piszę te słowa, to nóż (i to nie do papieru!!) otwiera mi się w kieszeni, a to jeszcze nie koniec losów prac ze Skrzyń z Bredy.
Jako że Couvreur był kupcem, stwierdził, że może by tak spieniężyć resztę „śmieci”, więc znów zapakował je na wózek i miał zamiar sprzedawać po 10 centrów. Albo mu ten biznes roku nie szedł, albo nikt nie był zainteresowany tak szaloną inwestycją, w każdym razie Couvreur zataszczył wózek do kawiarni, zdjął z niego prace van Gogha i przybił (!!) do baru. Każdy, kto postawił mu piwo, dostawał dzieło w prezencie. Kolejny szczodry znawca sztuki się znalazł. Jednak w całej skrzyniobredańskiej historii najbardziej szokuje mnie fakt, że niektóre większe płótna Couvreur dawał do zabawy dzieciom, żeby zawiązywały je sobie w pasie jako fartuchy. W trzeciej dekadzie XXI w. można kupić fartuch z reprodukcją obrazu van Gogha, ale że ponad 120 lat temu obrazy van Gogha udawały fartuchy, to mi się w głowie nie mieści.
To nie śmieci. To van Gogh
Pewnego razu, gdy Couvreur iągnął wózek z dziełami van Gogha niczym sprzedawca kukurydzy w Ustce, podszedł do niego krawiec Cornelis Mouven. W przeciwieństwie do kupca i stolarza krawiec z marszu zorientował się, na czyje prace patrzy i ile mogą być warte. Kupił całą zawartość wózka i jeszcze zapewnił Couvreura, że chętnie nabędzie też obrazy, które ten rekin biznesu sprzedał innym.
Finalnie w ręce Mouvena trafiły setki prac van Gogha stworzone w De Borinage, Etten, Hadze, Drenthe i Neunen. Następnie zlecił ich odrestaurowanie, a także naklejenie na drewniane panele. Zajmujący się tym Adrianus van Loon opracował własną technikę, w ramach której na krawędzi dzieła umieszczał czerwony pasek, i chwała mu za to, bo dzięki temu później można było bez problemu zidentyfikować tak zwane Panele Oldenzeel, czyli 145 płocien wystawionych w galerii w Rotterdamie. Wsród nich znajdowały się „Wiejskie chaty pośród drzew”.
Jesienią tego samego roku Mouwen skontaktował się z historykiem sztuki Hendrikiem Bremmerem, który kupił od niego kilka obrazów i doradził odezwanie się do galerii Oldenzeel, która zaczęła prezentować na wystawach prace van Gogha. I to właśnie na nie w 1903 r. nadziała się zszokowana Johanna.
Dalsze losy obrazu „Wiejskie chaty pośród drzew”
Od śmierci van Gogha musiało upłynąć aż 14 lat, żeby obraz „Wiejskie chaty pośród drzew” trafił do niemieckiego dziennikarza, Rudolfa Netera, który wówczas jako korespondent pracował w Brukseli. Do końca nie wiadomo, w jaki sposób do niego trafiła ta praca, być może kupił ją w galerii Oldenzeel, ale nie ma pewności.
Po 1913 r. – dokładnej daty nie znamy – obraz przeszedł na własność Karla Friedricha Meyera oraz Niny Fierz, jednych z wówczas najważniejszych szwajcarskich kolekcjonerów sztuki, którzy zaczęli budować swój zbiór od mojej traumy, artystów ze Szkoły Rogacizny, czyli Szkoły z Barbizon, ale potem opamiętali się i zaczęli kupować malarzy ze Szkoły Haskiej. To właśnie Meyerowie byli pierwszymi promotorami van Gogha w Szwajcarii, sporo jego prac kupili już w 1908 r.
Karl Friedrich zmarł w 1917 r., ale jego żona dalej wypożyczała na różne wystawy obrazy z ich kolekcji, w tym „Wiejskie chaty pośród drzew”. Po jej śmierci proceder ekspozycyjny kontynuował ich syn, Franz Meyer-Stünzi, udostępniając ten obraz np. na wystawę van Gogha w 1947 r. w Bazylei. „Wiejskie chaty pośród drzew” pozostały w rękach rodziny do lat 70., następnie w 1978 r. wypłynęły na aukcji w Galerie Koller w Zurychu.
Od Kolekcji Porczyńskich do Kolekcji Jana Pawła II
Polska historia obrazu zaczęła się w 1987 r., kiedy to na aukcji w londyńskim Christie’s kupił go żyjący na emigracji polski kolekcjoner sztuki Zbigniew Karol Porczyński. Obraz wystawiono pod tytułem „Farma w Hoogeveen” i przez lata był znany pod tą nazwą, zamiennie z tytułem „Wiejskie chaty pośród drzew”. Ostatecznie zostały „Wiejskie chaty…”, bo po latach okazało się, że praca powstała, zanim van Gogh wyjechał do Hoogeveen. Tak więc mogły to być chaty zewsząd, ale na pewno nie z Hoogeveen.
Jeszcze w 1987 r. Porczyński sprowadził do Polski swoja kolekcję, znaną wówczas jako Galeria Porczyńskich, a obecnie jako Kolekcja im. Jana Pawła II, ponieważ zadedykował ją właśnie temu papieżowi. Cały zbiór powierzył polskim władzom kościelnym i tak wśród około 400 darowanych Archidiecezji Warszawskiej prac znalazł się również „nasz” obraz van Gogha. To właśnie w Muzeum Archidiecezji Warszawskiej jeszcze w 1987 r. odbył się pierwszy pokaz obrazów.
Kolekcji od początku towarzyszyły różne kontrowersje, ale w kontekście „Wiejskich chat pośród drzew” nie mają najmniejszego znaczenia, ponieważ proweniencja pracy jest znana od początku wieku. Obraz został ujęty w katalogu artysty w 1928 r. i jego autentyczność nigdy nie była podważana, chociaż niektórym trudno było w to uwierzyć.
Ale nawet największych sceptyków przekonał fakt, że w latach 2021-2023 „Wiejskie chaty pośród drzew” poddano różnym badaniom i konserwacji w Muzeum Narodowym w Krakowie we współpracy z Muzeum Van Gogha w Amsterdamie oraz z Uniwersytetem Mikołaja Kopernika w Toruniu. Badania przeprowadził LANBOZ (Laboratorum Analiz i Nieniszczących Badań Obiektów Zabytkowych), a konserwację Pracownia Konserwacji Malarstwa w Muzeum Książąt Czartoryskich. Obraz na bank jest oryginalnym obrazem autorstwa Vincenta van Gogha, koniec tematu, szach-mat.
Po badaniach, w 2024 r., obraz „Wiejskie chaty pośród drzew” należący do Kolekcji im. Jana Pawła Il, będącej pod opieką Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego, jest prezentowany w ramach wystawy „Van Gogh. Historie jednego obrazu”, można podziwiać w Świątyni Opatrzności Bożej w Warszawie.
A kiedy skończy się remont historycznego budynku Giełdy i Banku Polskiego przy pl. Bankowym 1A, obraz prawdopodobnie do niego wróci.
Wystawa „Van Gogh. Historia jednego obrazu”
Na wystawie oprócz fizycznego obrazu „Wiejskie chaty pośród drzew” jest rozbudowane zaplecze merytoryczne. Można zapoznać się z biografią van Gogha, przeczytać fragmenty jego listów, a także zobaczyć miniaturki obrazów, które tworzył w poszczególnych miejscach, a które to miniaturki ukazują zmianę kolorystyczną w jego twórczości: od holenderskich ciemnych, zgaszonych barw do francuskich kontrastowych żywych kolorów. Pojawiają się też reprodukcje zdjęć takich jak np. z ulicą w Bredzie, przy której mieszkał nieszczęsny stolarz-profan Schrauwen.
Oprócz tego są też takie smaczki jak np. zdjęcie rentgenowskie obrazu „Wiejskie chaty pośród drzew”, które nie dość, że ukazuje sposób pracy van Gogha, to jeszcze wyjaśnia, skąd wzięły się w narożnikach odkształcenia nici płótna czy zagięcia. Ja wiem, ale nie powiem skąd, żebyście mieli niespodziankę.
Dla mnie chyba jeszcze ciekawsza jest fotografia z cyklu „przed” i „po”, na której można zobaczyć efekty czyszczenia obrazu ze starego werniksu, pozostałości po konserwacji w poł. XX w., a także jeszcze jedno zdjęcie z cyklu „przed” i „po” przedstawiająca retusze wykonane podczas konserwacji w 2023 r. Kapitalnie to się porównuje.
Kolory van Gogha
A ja specjalnie na spotkanie z obrazem van Gogha założyłam zielony kubraczek w kolorze pola przed wiejskimi chatami, ale nie wiem, czy to widać na zdjęciu, bo i tak musiałam z nim się nagimnastykować. Kobaltowe ściany i oświetlenie są idealne do wyeksponowania pracy, ale do zrobienia zdjęcia jakby mniej idealne.
À propos kolorów: na wystawie znajduje się tablica pokazująca, jakich pigmentów użył van Gogh, żeby oddać zgodne ze szkołą haską ciemne, nastrojowe barwy holenderskiej wsi. W związku z czym nie powinnam pisać, że mam zielony kubraczek, tylko kubraczek w kolorze uzyskanym dzięki zmieszaniu cynobru, pigmentu żelazowego (ochra żółta, błękit pruski) oraz chromowego (żółcień chromowa).
Od dzisiaj też już nigdy nie mówcie, że niebo ma kolor niebieski jak na obrazie „Wiejskie chaty pośród drzew”, tylko że niebo ma kolor mieszanki cynobru, pigmentu żelazowego (błękit pruski), chromowego (żółcień chromowa), bieli ołowiowej, barylowej i cynkowej. Łatwo zapamiętać.
***
Jeśli chcecie zobaczyć jedyny w polskich zbiorach obraz van Gogha, na wizytę w Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego w Warszawie w Świątyni Opatrzności Bożej, macie czas aż do 8 grudnia.
PS Na wystawie „Van Gogh. Historie jednego obrazu” włączyłam alarm, tak trzeba zwiedzać, a nie tam zachwycać się dyskretnie i cichaczem.
Wystawa powstała ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach programu „Organizacja wystawy czasowej obrazu Vincenta van Gogha”.