Wystawa Agnieszka Pakuła „Studnia selfie”, Wejście przez sklep z platerami.
Ekspresyjne obrazy Agnieszki Pakuły kocham jak pizzę oraz „Góry nad czarnym morzem” Wilhelma Macha. Czyli bardzo. A że autoportret i selfie w sztuce to tematy mi bliższe nawet bardziej niż quattro formaggi, na wernisaż w galerii Wejście przez sklep z platerami wybrałam się z wielką przyjemnością. Chociaż napisanie tego felietonu wernisażowego o „Studni selfie” zajęło mi więcej czasu niż przeciętnej instagramerce zrobienie porządnego selfie, ale na swoje usprawiedliwienie mogę dodać, że dopiero co wróciłam z nart i miałam własny wernisaż. Nie na stoku, rzecz jasna.
Co znajdziecie w felietonie?
Nazwa galerii, w której odbył się wernisaż Agi, nawiązuje do tytułu filmu „Wyjście przez sklep z pamiątkami” i Banksy’ego. Ale uwaga: żeby znaleźć się w przestrzeni Wejścia przez sklep z platerami, naprawdę trzeba przedrzeć się przez… platery firmy Hefra!
Ich historia zaczyna się za Mickiewicza, Beethovena i Turnera, czyli w głębokim romantyzmie. Prawie 200 lat temu, bo w 1824 roku, bracia Alfons i Józef Fragetowie otworzyli sklep platerniczy, który okazał się wielkim sukcesem. Zatrudniali setki pracowników, a autorami niektórych projektów byli słynni rzeźbiarze tacy jak Jan Kryński, współpracujący również z Norblinem, czy Antoni Kurzawa (to o nim jest Lux in tenebris lucet Henryka Sienkiewicza, jeśli nie czytaliście – niewielka strata!).
Polskie wyroby można było kupić na całym świecie: w Chinach, Kanadzie, Kairze czy Petersburgu, firma z przebojami przeżyła zabory oraz dwie wojny. Dopiero w 1965 roku zmieniono jej nazwę na Hefrę, jednak nadal jest to jedyny polski producent srebrnych sztućców. I mijając te renomowane widelce i platery trafiamy do Wejścia przez sklep z platerami.
Sklep z platerami, galeria ze studniami, wystawa z „autoportretami”
Pasjami miłuję nieoczywiste ukryte miejsca takie jak ta jednosalowa galeria. Wejście przez sklep z platerami urzekło mnie już podczas premierowego wernisażu jesienią 2017 roku, w trakcie pierwszej edycji Warsaw by Art, wydarzenia uzupełniającego Warsaw Gallery Weekend. Nie dość, że ma pozytywną, serdeczną energię (co jest zasługą niebanalnych kuratorów: Agnieszki Jachym i Kuby Janysta), to jeszcze prezentuje niesztampową sztukę.
Przebierałam szpilkami na wernisaż „Studnia selfie”, ponieważ twórczość Agnieszki Pakuły uwielbiam od 2013 roku: od chwili, gdy po wernisażu „Burza” w Domu Plastyka na Mazowieckiej moja Mama kupiła jeden z jej obrazów. Wówczas obie zgodnie oszalałyśmy na punkcie mocnych, pełnych rozmachu i punkowej ekspresji nierozlazłych prac Agi i w tym szaleństwie równie zgodnie nadal tkwimy.
Poza tym nie mogłam doczekać się tego wernisażu z powodu słowa „selfie” w tytule, jako że z zawodu jestem również medioznawcą (tak, jest to jeden z obszarów mojego renesansowego wykształcenia i jeden z ważniejszych powodów mojej obecności jako eksperta w radiu/prasie/telewizji; i nie, nie wiem, dlaczego mam tak rozległe wykształcenie, przepraszam, poniosło mnie).
Historia selfie. Sztuka (robienia) selfie i selfie w sztuce
Selfie. O tym zjawisku mogę mówić miesiącami, więc tym bardziej boję się zacząć pisać. Selfie to zdjęcie zrobione telefonem i umieszczone w mediach społecznościowych (bez nich nie ma mowy o selfie, jest to zwykłe zdjęcie, które równie dobrze możemy podrzeć albo zjeść, jeżeli mamy nastrój z natury tych bardziej skandalicznych).
Temat selfie w sztuce na dobre zaistniał już w 2013 roku, gdy Patrick Specchio na wystawie „Art in Translation: Selfie, The 20/20 Experience” w MoMie zapędził widzów do robienia sobie zdjęć w wielkim lustrze. W Polsce selfie w sztuce pojawiło się cztery lata później w BWA we Wrocławiu podczas wystawy „Od sztucznej rzeczywistości do selfie”.
W tym samym roku w Los Angeles powstało Muzeum Selfie, w którym znajdują się sale do robienia oryginalnych zdjęć, często bazujących na iluzjach optycznych. Można tworzyć prawdziwe dzieła sztuki, kąpiąc się w piłeczkach-emotkach albo siedząc w hamburgerze. Niestety podczas mojej ostatniej wizyty w Hollywood jeszcze nie było tego muzeum, za to w Warszawie w zeszłym roku otworzono Kawiarnię #TAG, która reklamuje się jako „insta-friendly”. A cała kołomyja zaczęła się prawie dwa wieki temu…
Autoportret, sobie zdjęcie, czyli wytnij Mona Lisę, bo mnie zasłania!
Pierwsze selfie zrobił Robert Cornelius, amerykański producent lamp, już w 1839 roku (dzisiejszy felieton sponsoruje epoka romantyzmu). Żeby wyszedł dagerotyp, nieboraczek musiał stać nieruchomo przez kwadrans. Wolę nie myśleć, ile w naszych czasach powstałoby zdjęć w ciągu 15 minut! Nazwa selfie pochodzi od self-portrait, czyli żywcem: „sobie-portret”, „własny portret” czy po polsku „autoportret” (chociaż „autofoto” byłoby ciekawsze, odcinałoby się od malarstwa). Cały świat wzgardził jednak swoimi rodzimi terminami i zgodnie jak nigdy operuje „selfie”. Po francusku (kanadyjsku) istnieje jeszcze jedna, wiele mówiąca nazwa: „egoportrait”. Nic dziwnego, że nie zyskała popularności.
Termin „selfie” po raz pierwszy pojawił się fizycznie w 2002 roku w poście na australijskim forum ABC, ale niektórzy uważają, że dopiero 3 lata później stworzył go Jim Krause w książce Photo Idea Index. Co z tego, skoro Paris Hilton sądzi, że to ona wynalazła selfie w 2006 roku. W 2010 roku, dzięki pojawieniu się pierwszego smartfona z przednim aparatem, zrobiła się moda na selfie, ale prawdziwy szał zapanował dopiero rok później, gdy Instagram wprowadził filtry. Pamiętam, że byłam wtedy w Rzymie i nie mogłam przestać używać filtru Amaro.
W 2013 roku słowo „selfie” pojawiło się w Oxford English Dictionary, rok później Scarbble dorzucił do gry jako hasło, a Wielki słownik ortograficzny PWN umieścił je na swoich stronach w 2016roku. Wówczas nikt już nie miał wątpliwości, że sprawa jest poważna i żyjemy w epoce selfie. Obecnie więcej osób w Luwrze robi selfie z Mona Lisą niż zdjęcie samego obrazu. Taki świat.
Autoportret, przodek selfie. Instagramowy Edek i carskie słitfocie
Z kolei artyści magię fotoautoportretów, jeśli tak to mogę ująć, odkryli już ponad wiek temu. Trendsetterem był Edvard Munch, którego większość ludzi kojarzy z „Krzykiem” i ekspresjonizmem, a powinna z autoportretami. Namalował ich dziesiątki, jak nie autoportret z butlą wina, to z cygarem, a gdy w 1908 roku odkrył Kodaka Brownie, całkiem oszalał na punkcie selfie-nie-selfie, wówczas zwanego oldskulowo po prostu autoportetem (pamiętajcie: wiek temu nie było social mediów).
Jego „Self-Portrait à la Marat” swoją wystudiowaną-nonszalancką, kontrolowaną spontanicznością zawstydziłby połowę instagramerek, a znacznie późniejsze, bo z 1930 roku, zdjęcia „Self-Portrait in a Hat in Pro le Facing Right” albo „Self-Portrait Wearing Glasses and Seated Before Two Watercolors at Ekely” moim zdaniem ustaliły kanon idealnej profilówki na Fejsa.
Niedawno w Nowym Jorku w Scandinavia House: The Nordic Center in America była wystawa „The Experimental Self: Edvard Munch’s Photographly” i to powinien być punkt obowiązkowy dla wszystkich wannabe influencerek. Nie samą jaglanką media społecznościowe żyją.
Munch w porównaniu do córy ostatniego cara, czyli Wielkiej Księżnej Anastazji Nikołajewnej Romanowej (wyobrażacie sobie taką nazwę konta na Insta?), i tak był dość wstrzemięźliwy. Anastazja uwielbiała robić dziesiątki autoportretów przed różnymi zwierciadłami, w rozmaitych pozach i aranżacjach.
Legendarne jest jej zdjęcie z 1914 roku, na którym wraz ze swoim Kodakiem Brownie (bo z czymże innym) uwieczniła się przed lustrem.
Selfie albo śmierć. Autoportret w XXI wieku
Samo uwiecznianie się na zdjęciu nie jest niczym nowym, ale selfie to coś więcej niż zwykła focia, to potężne narzędzie autokreacji i autopromocji. Jednak jakbyśmy się nie starali, trudno przebić Luca Parmitano, włoskiego astronautę NASA, który w 2013 roku zrobił sobie selfie na spacerku w przestrzeni kosmicznej. Podpisał je „This sure beats any selfie I’ve done up to now” [„To z pewnością bije każde selfie, które do tej pory zrobiłem”]. Dyskutuj z tym. Chociaż zapomina się o tym, że tak naprawdę pierwsze selfie w kosmosie zrobił już w 1966 roku inny astronauta, Buzz Aldrin (ten, który 3 lata później będzie z Neilem Armstrongiem śmigał po Księżycu). Czymże w porównaniu z tym jest zbiorowe selfie (tzw. „usie”) z Oscarów Anno Dominini 2014?
Mam wrażenie, że selfie na stacji kosmicznej jest mniej niebezpieczne niż na Ziemi… gdzie przynajmniej dla 300 osób pozowanie w wodzie, nad torami kolejowymi, na szczycie góry czy budynku okazało się ostatnim zdjęciem w ich życiu. Gdy w zeszłym roku byłam na Wyspach Zielonego Przylądka i wraz z przewodniczką podziwialiśmy Buraconę, naturalne baseny lawowe, dzień wcześniej wielka fala zmyła stamtąd parę Amerykanów. Chcieli mieć zdjęcie życia, a stracili życie. Niektórzy, gdy włączają smartfon, wyłączają instynkt samozachowawczy. C’est la vie.
Autoportret to nie obraz, to styl bycia, a selfie to nie zdjęcie, to styl życia
Celem selfie jest zgarnięcie komplementów, wsparcia i/lub utrwalenie chwil wartych zapamiętania. Od artystycznego autoportretu różni się tym, że od początku jest nastawione na podziw i aprobatę, stąd potrzeba zrobienia wielu ujęć i wybranie tego najlepszego, które potencjalnie zbierze najwięcej lajków/serduszek.
Thackeray XIX-wieczne społeczeństwo (mówiłam! dziś cały czas romantyzm!) nazwał targowiskiem próżności, pisząc, że „to bardzo podejrzany rynek, pełen fałszu, obłudy, kłamstwa i szacunku dla pozorów”. Chciałabym wiedzieć, jakby określił społeczeństwo żyjące dwa wieki później. To już nie targowisko, tylko cały supermarket próżności!
Dziennie publikuje się 93 miliony selfie. To tak jakby dzień w dzień 2,5 miliona rolek taśmy filmowej zużywano wyłącznie na robienie samym sobie zdjęć! A co się dzieje z tymi miliardami niewykorzystanych selfie?
Liczba jest równie oszałamiająca, co absurdalna, dlatego zaczynają pojawiać się kontrruchy, mające dość kultury narcyzmu selfie. Na Reddit jest grupa PrettyGirlsUglyFaces [„ładne dziewczyny, brzydkie buźki”], które wrzucają antytezę selfie, czyli jak najbardziej obrzydzające zdjęcia, z pokracznymi pozami, głupimi minami, niekorzystnymi makijażami, strojami i tak dalej. A selfie ma upiększać, dlatego w 99 % ludzie nie publikują zdjęć, na których wyglądają fatalnie i dzielą się tylko tymi, które zyskają pozytywne opinie.
I takimi niepublikowanymi, odrzuconymi, zdeformowanymi, brzydkimi, niepoprawnymi selfie zajęła się Agnieszka Pakuła. „Studnia selfie” to cykl wizerunków odbitych w powierzchni wody, stąd umieszczenie ich w kręgach symbolizujących cembrowinę.
Sztuka to nie Nutella, nie wszyscy muszą ją lubić
Uwielbiam prace Agi, bo są nieprzyjemnie autentyczne i niepokojące. To nie są miłe obrazy, ale sztuka nie jest cheerleaderką, więc nie musi być ani ładna, ani miła. Obrazy Pakuły drażnią jak irytujący rozmówca, który co chwila obala twoje wnioski, a to, że ma racje, jest najbardziej denerwujące. Chcesz skończyć dyskusję albo strzelić delikwenta w paszczę, a jednocześnie nadal próbujesz przekonać go do swoich racji, używając coraz mocniejszych argumentów, które on z łatwością pokonuje. I twórczość Pakuły jest jak ten rozmówca – pokazuje inny, drażniący obraz świata, z którym nie możemy się nie zgodzić.
Jej najnowsze obrazy w pewien sposób kojarzą mi się z głowami Marii Lassnig. Gdy byłam w Zachęcie w 2017 roku na retrospektywnej wystawie artystki, szczególnie przeraził mnie jej „Autoportret z rondlem”. Twórczość Pakuły nie jest tak histeryczna, makabryczna i groteskowa, choć równie ekspresyjna. Jest dynamiczna, przerysowana, o wyrazistych kolorach i mocnym konturze, z pogranicza malarstwa i komiksu. Chociaż na wernisażu pojawiają się mniejsze formaty, buzujące od emocji obrazy Agnieszki wręcz wymagają potężnej płaszczyzny.
Selfie w sztuce Pakuły przedstawiają „brzydkie”, nieprzystające do kultury piękna, podziwu, przyjemności i Instaaprobaty, ukrywane przed społeczeństwem nieakceptowalne emocje i stany: pijaństwo, wściekłość, frustrację, agresję czy niemoc.
I te wykrzywione twarze, niemające nic wspólnego z gładkim, wyprasowanym ze złych emocji fizys wybranym do selfie, te wszystkie grymasy wściekłości, które w fejk-świecie zastępuje się emotkami i sztucznymi pozami, dziubkami czy uśmiechami na pokaz, są tematem obrazów Pakuły.
Kiedy nie jesteśmy podłączeni do sieci społecznych (nie ma zasięgu lub nie ma sygnału, jak głosi jeden z tytułów obrazu), nie ma transmisji, możemy być sobą i odrzucić sztuczne pozy i uśmiechy, bo nie ma ich komu pokazywać. Filtry na Instagramie to coś więcej niż efekty wizualne, to filtry emocjonalne – one modyfikują, wzmacniają albo osłabiają część naszych uczuć i odczuć. Jeśli są za mocne – zmniejsz kontrast!
A emocje to nie brzydkie majtki, żeby je chować do szafy. Brzydki autoportret to też autoportret
Pakuła więc z radością wyjmuje te najgorsze i macha nimi widzowi przed nosem, krzycząc „zobacz, świat to nie tylko niewygodne koronkowe stringi, ja ci pokażę mało wyględne ciepłe majty, też się je nosi, gdy nikt nie widzi!” Odrzuca Platona hurtem z prostą dychotomią świata i buduje własną triadę estetyczno-poznawczą: piękno-fałsz-publiczność versus `brzydota-prawda-prywatność. Piękno okazuje się pozorne, a częścią prawdy jest brzydota. Nie oznacza to jednak, że jeśli coś jest brzydkie, to z definicji jest dobre i prawdziwe.
Postacie Agi wyglądają jak kibice Legii po przegranej z Polonią, to nie są mili panowie, tylko ziomeczki w dresie. Jej prace dosłownie tryskają emocjami, Aga hojnie macha pędzlem, na obrazach są czerwone rozbryzgi wyglądające jak krew. Każdy z nas ma dzień, kiedy ma ochotę zamalować cały świat na czerwono (albo komuś wylać farbę na głowę), ale zazwyczaj w takim stanie nie robimy sobie selfie. A Pakuła pokazuje właśnie te inne, odrzucone, brzydsze, gorsze, nieidealne, niemedialne twarze, które pokazuje każdy człowiek. Pokazuje, ale nie publikuje. Jak zwykle jej prace brutalnie prezentują obszary, o których wolelibyśmy nie myśleć.
***
Wernisaż w Wejściu przez sklep z platerami zapadł mi w pamięć nie tylko dzięki krzyczącym obrazom Agi, ale również dzięki temu, że pojawił się nietypowy akcent, co z kolei jest typowe dla tej zaskakującej galerii. Tym razem była to umieszczona w kącie tytułowa „studnia”: położone płasko okrągłe lustro, do którego można było „zajrzeć” i zrobić – zniekształcone – zdjęcie własnej twarzy. Oczywiście, musiałam sobie machnąć taki autoportret. A tu nasze grupowe, celowo niewyraźne i niedoskonałe selfie:
Na wernisażu stawił się stały zestaw przyjaciół galerii, spotkałam licznych znajomych malarzy, fotografów i grafików. W Wejściu przez sklep z platerami jest zawsze tłoczno, duszno, nie ma czym oddychać, bardzo dobre wino leje się obficie, zdjęcia się robią, wszyscy mówią jednocześnie, panuje gwar i twórczy ferment – słowem: jest wspaniale.
Wejście przez sklep z platerami jest ciekawą alternatywę dla innych, tak samo lubianych przeze mnie dużych, eleganckich galerii i zupełnie już nie mogę sobie wyobrazić Warszawy bez tego miejsca!