Wystawa „Dali. Cybernetics” w Art Box Experience w Warszawie.
DUMA‼️OBJĘŁAM PATRONAT nad spektakularną wystawą immersyjną jednego z moich najukochańszych artystów!! Mowa o przepięknej ekspozycji „Dali. Cybernetics” w Art Box Experience w Warszawie, która zmieni Wasze patrzenie na całą twórczość i osobę Salvadora Dalego, chociaż w jego przypadku to w sumie to samo. Na tej wystawie jest wszystko to, co kochał Dali: równoległe wszechświaty, fizyka kwantowa, czwarty wymiar, święta geometria i sekwencjonowanie DNA. Jajka też są, bez jajek nie byłoby Dalego, wiadomo.
Co znajdziecie w recenzji?
Uwielbiam prawdziwe wystawy immersyjne, a nie nadużywające tego określenia zwykłe pokazy z powiększonymi obrazami, mającymi z immersją tyle wspólnego, co ja z bieganiem (bieganie na wernisażach po wino się nie liczy). Prawdziwa wystawa immersyjna jako połączenie filmu, animacji, grafiki cyfrowej, malarstwa i muzyki dzięki najnowszym osiągnięciom technologicznym pozwala na kompletne zanurzenie się w świecie artysty i jest kolejnym – obok albumów czy filmów o twórcach – sposobem obcowania ze sztuką.
I właśnie w Art Box Experience zawsze mają fenomenalne prawdziwe wystawy immersyjne, dlatego z radością obejmuję nad nimi patronaty, ale teraz to już z tą fenomenalnością przesadzili, czego efektem jest moje niebotyczne rozpisanie się o wystawie „Dali. Cybernetics”. Chciałam wrzucić wpis i zapytać, czy jesteście żądni tłuściutkiego felietonu, jednak jak zaczęłam pisać, to okazało się, że nie jestem w stanie napisać krótkiego postu (tzn. jak na mnie krótkiego), bo wyszła mi epistoła. Tak że oto przed Wami coś pomiędzy bardzo długim pościdłem a krótszym felietonem. Można czytać w odcinkach, nie obrażę się, poczuję się uwielbiana niczym Netflix. Tylko mam nadzieję, że po drodze nie zawieszę naszego czcigodnego niebieskiego portalu. Całe życie na krawędzi.
Salvador Dali: surrealistyczna maszyna myśląca
Widząc tytuł wystawy – „Dali. Cybernetics” – na dzień dobry można nieco zgłupieć, że gdzie, Dali i cybernetyka? Tymczasem Salvador Dali był geniuszem i transdyscyplinarnym wizjonerem, sam siebie nazywał „maszyną myślącą”, nawiązując do mechanizmu opisanego przez katalońskiego – bo jakiego innego – średniowiecznego filozofa Ramona Llulla. Dali był człowiekiem renesansu kochającym tak samo sztukę, jak i naukę; czytał o fizyce, mechanice kwantowej, biologii, optyce i matematyce, fascynował się komputerami i przeczuwał możliwości, jakie w przyszłości będę oferować artystom. Taki właśnie był Dali.
Jednak zazwyczaj pierwsze skojarzenie, jakie z nim mamy, to surrealizm. Co jest o tyle zabawne, bo Dali w 1934 r. z hukiem wyleciał z ruchu surrealistycznego z powodu konfliktu z André Bretonem, szefem tegoż ruchu. Co nie przeszkadzało Dalemu potem mawiać: „jedyna różnica między surrealistami a mną polega na tym, że ja jestem surrealistą”. Tak trzeba podchodzić do porażek.
Na wizytówce się nie zmieści. Salvador Dali: malarz, rzeźbiarz, ilustrator, scenograf, projektant
Zawsze się śmieje, że skoro istnieje Salvador Dali, to powinien istnieć i Salvador Bliży. Jednak na bank Salvadorowi Dalemu do wylatywania z różnych miejsc było zdecydowanie bardziej „Bliży” niż „Dali”. Z Królewskiej Akademii Sztuki w Madrycie wyleciał na bogato – dwa razy. Raz, bo chciał zorganizować strajk w związku z pominięciem kandydatury malarza Daniela Vásqueza Díaza na profesora, a drugi, gdy ogłosił komisji, że żadna z zasiadających w niej osób nie ma wystarczających kompetencji, żeby go egzaminować. Nie każdy lubi, jak mu student mówi wprost, że jest debilem.
Jeszcze później wyleciał z rodzinnego domu, bo ojciec Dalego, zgorszony jego relacją z Galą, wówczas żoną innego surrealisty, poety Paula Éluarda, powiedział synowi „adiós” i pokazał mu el drzwi. Jak wiadomo artyście wyszło to na zdrowie, bo rok później miał już wystawy i w Europie, i w Stanach Zjednoczonych.
Chociaż Dali (nie Bliży) oprócz surrealizmu jest kojarzony głównie z malarstwem (do końca życia namalował 1500 obrazów, przy czym pierwszy w wieku 6 lat), tworzył też ilustracje, rzeźby, karty tarota, projekty scenograficzne, nawet zaprojektował sekwencję snu do filmu Alfreda Hitchcocka „Urzeczona”. To nie była jedyna przygoda Dalego z filmem – już w 1929 r. jako scenarzysta zadebiutował „Psem andaluzyjskim” (dla jego reżysera, Luisa Buñuela, to również był debiut). W 1945 r. zaczął z Waltem Disneyem pracować nad surrealistycznym filmem animowanym „Destino”, jednak II wojna światowa przerwała prace, a potem ciągle brakowało monet. Ostatecznie film miał swoją premierę 58 lat później – dzięki siostrzeńcowi Walta Disneya w 2003 r. ukazał się sześciominutowy film krótkometrażowy. Co nie oznacza, że można rozgrzeszać się z prokrastynacji i aż tak brać sobie do serca powiedzenia: co nagle, to diable. Nie można, jeśli nie jest się rodziną Disneya.
„Avida Dollars”, czyli miliony monet Salvadora Dalego
Oprócz tego Dali był projektantem kreacji haute couture (m.in. słynnej sukni z homarem, którą zaprojektował z Elsą Schiaparelli), logotypów (np. lizaków Chupa Chups i logo Konkursu Piosenki Eurowizji w 1969 r.), mebli, a także kolekcji biżuterii, w tym kinetycznej. Na wystawie w Art Box Experience możecie poczytać o tych cudach i zobaczyć m.in. zdjęcie słynnego złotego Królewskiego Serca inkrustowanego diamentami, rubinami i diamentami, które dzięki umieszczonemu w środku mechanizmowi wygląda, jakby biło. To już wiadomo, jak wygląda organ kogoś, o kim się mówi, że ma złote serce.
Poza tym Dali bywał pisarzem – jest autorem m.in. surrealistycznej książki kucharskiej „Les Diners de Gala” [Kolacje Gali] czy „Sekretnego życia Salvadora Dalego”, które z autobiografią ma tyle wspólnego, co ja z bieganiem, czyli wiecie już ile. Oprócz tego wymyślał reklamy, w których później sam występował. Jeśli nie widzieliście reklamy Alka Seltzer, to nie wiecie nic o Salvadorze Dalim. A o glątwie tym bardziej.
Słowem: Dali robił wszystko i potrafił zarobić na wszystkim. Z tego powodu nazywanego go złośliwie „Avida Dollars”, co jest zarówno anagramem Salvadora Dali, jak i odniesieniem do jego żądzy monet. Oczywiście przezwisko wymyślił André Breton, dla którego Dali był wrogiem numer jeden. Tylko różnica jest taka, że na grobie Bretona jest epitafium „Poszukuję złota czasów”, a Dali złoto znalazł w swoich czasach.
Mistrz autopromocji i marketingu
Na pewno przysłużył się temu fakt, że był mistrzem autopromocji i marketingu, od wyglądu po starannie wyreżyserowane zachowania-spektakle. Bo Dali się nie zachowywał, on wystawiał spektakle, był jednoosobowym teatrem dla publiczności, którą stanowił cały świat.
Dali dużo różnych „spektakli” miał na swoim koncie, ale oto trójca moich faworytów. Spektakl numer jeden: na Wystawę Surrealistów w 1936 r. w Londynie wybrał się w starym skafandrze nurkowym i hełmie, mającym symbolizować jego nurkowanie w głąb świadomości. Nie wziął pod uwagę, że skafander do nurkowania nadaje się – jak sama nazwa wskazuje – do nurkowania pod wodą, a nie paradowania w nim po powierzchni-nawierzchni Burlington Gallery, w efekcie czego Dali nie mógł oddychać i zemdlał. W końcu ktoś za pomocą klucza francuskiego otworzył hełm i uratował ledwo żywego Salvadora, bo reszta towarzystwa myślała, że jego schodzenie z braku powietrza to część show.
Spektakl numer dwa: w 1955 r. na wykład na Sorbonie, który miał wygłosić, przyjechał Rolls-Royce’em załadowanym pół toną zielonych kalafiorów (białe kalafiory są dla leszczy). A dlatego kalafiorów, bo Dalemu spodobał się ich związek z ciągiem Fibonacciego, matematycznym wzorem leżącym u podstaw budowy i galaktyk, i szyszek. Podczas wykładu ogłosił (Dali, nie Fibonacci, Fibonacci wówczas nie żył już od 686 lat): „Wszystko pochodzi od rogu nosorożca! Wszystko pochodzi od Koronczarki Jana Vermeera! Wszystko kończy się w kalafiorze!” Jakby nie patrzeć – według fizyków miał rację, przynajmniej z kalafiorem.
Stopione zegary: teoria względności Einsteina czy camembert na słońcu?
Co prawda nawet dziś niektórzy zapędzili się w łączeniu Dalego z fizyka i twierdzą, że jego stopione zegary zostały zainspirowane ogólną teorią względności Alberta Einsteina. Dalí zaprzeczył temu skojarzeniu, tłumacząc, że jest to wspomnienie sera camembert, który widział topniejący na słońcu. Mówił, że stopiony zegar jest „delikatnym, ekstrawaganckim i odosobnionym paranoiczno-krytycznym camembertem czasu i przestrzeni”. Zawsze można powiedzieć, że Dalego zainspirowała ogólna teoria serowości.
I spektakl numer trzy: Dali zlecił Poilâne’owi, jednemu z najsłynniejszych piekarzy w Paryżu, przygotowanie dla niego mebli oraz żyrandola z chleba, bo chciał sprawdzić, czy w domu nie ma myszy. Zażyczył sobie nawet klatki dla ptaków z chleba, nie wiem, czy się ostała, czy ptak ją zeżarł. Swoją drogą Dali namalował mnóstwo obrazów z chlebem / bagietką o tak szałowych tytułach jak np. „Przeciętny francuski chleb z dwoma jajkami na talerzu bez talerza, na koniu, próbując sodomizować okruch portugalskiego chleba”. Jakie to wygodne, że nie muszę pisać, bo po tytule wiecie, co praca przedstawia.
Chleb był jedną z wielu obsesji Dalego (inne, oprócz nosorożców i kalafiorów, rzecz jasna, to np. homary, mrówki, jajka, ślimaki, kule, telefony czy zdeformowane głowy), nawet miał kapelusz wyglądający jak bochenek, zdarzyło mu się też paradować po Paryżu z kilkunastometrową bagietką, której użył do zilustrowania swojego wykładu na temat fizyki. No przecież.
Salvador Dali, nauka i komputery
Tak więc przede wszystkim z tym kojarzy się Salvador Dali: z ekscentryzmem i surrealizmem w życiu i sztuce (chociaż jego życie było sztuką, sztuką życiem, a życie sztuką o życiu), a mniej z fizyką, matematyką, technologią, optyką, genetyką, informatyką, cybernetyką i resztą koszmarów studentów filologii. A to był żywioł Dalego, który straszliwie interesował się nauką, techniką i możliwościami, jakie dają nowe media, tzn. wówczas nowe. Już kilka dekad temu dostrzegł gigantyczny potencjał w grafice komputerowej, sam tworzył trójwymiarowe prace w technice hologramu. Robił, co mógł, bazując na dostępnej mu – jeszcze analogowej – technologii. Pewnie gdyby żył w naszych czasach, tak popchnąłby w sztuce wykorzystanie sztucznej inteligencji, że sama sztuczna inteligencja by zgłupiała.
To, co w 1969 r. powiedział Dali na temat sztucznej inteligencji, „cybernetycznych maszyn”, czyli komputerów IBM, w rozmowie z pisarzem, poetą i krytykiem Alainem Bosquetem, idealnie pasuje do dyskusji toczonych w naszych czasach. Bo już w latach 60. niektórzy ludzi – zupełnie jak teraz – histeryzowali, że co to będzie, źle będzie, „mechaniczne mózgi” (przepiękne określenie Dalego) nas zniszczą, pozbawią pracy, same będą tworzyć, a nam każą wyrzucać śmieci i wyprowadzać psa, ojeju, jeju.
Salvador Dali i sztuczna inteligencja
Natomiast wizjoner Dali uważał wręcz przeciwnie. Był wielkim zwolennikiem sztucznej inteligencji, sądził, że bardzo ułatwi ludziom życie, pomoże oszczędzać czas, a artystom stworzy nowe możliwości. I bardzo dobrze, że sama się rozwija, bo naukowcy, jego zdaniem, „nie są wystarczająco błyskotliwi, żeby karmić maszyny wzniosłym programowaniem. Zadowalają się dostarczaniem im jakiegokolwiek oprogramowania, a komputery mają dawać głupie odpowiedzi na statystyczne pytania”. Po testach najnowszej wersji czatu GPT mogę oznajmić, że ten etap już za nami.
A to, co dzisiaj niektórych ludzi nadal przeraża, w 1969 r. Dali przyjmował ze zrozumieniem:
„komputery zaczynają już zachowywać się jak istoty ludzkie z własną psychologią. Wiadomo nawet, że są w złym humorze lub mają ataki malarii… Reagują w pewnym stopniu zgodnie z własną wolą. Jeśli ktoś je drażni lub zastrasza, zachowują się tak samo jak ty lub ja”.
Oraz z zachwytem:
„Te same maszyny są wyjątkowo przydatne do malowania, ponieważ mogą dostarczać punkty i cechy […] Tworzą iluzję odległości przestrzennej na płaskiej powierzchni. Tak więc malarstwo poczyniło krok naprzód i można nawet powiedzieć, że zostało uratowane przez tę nową technikę. Ratunek dla malarstwa jest ratunkiem dla całej sztuki”.
A jakby to Was jeszcze nie przekonało, to Dali na koniec wytacza wielką armatę:
„To normalne, że te maszyny działają jak ludzkie mózgi: naturalnie nie jak wyjątkowe ludzkie mózgi, ale jak normalne, to znaczy jak mózgi większości ludzkości”.
Dlatego sztuczna inteligencja nigdy nie byłaby zagrożeniem dla Dalego, bo jego mózg był wyjątkowo wyjątkowy.
Wystawa immersyjna „Dali. Cybernetics” w Art Box Experience.
To teraz mogę przejść do opisu wystawy „Dali. Cybernetics”, która zabiera w głąb mózgu i twórczości Dalego, psychofana szeroko pojętej cybernetyki i „maszynowych mózgów”.
Jak zwykle na wystawach w Art Box Experience już pierwsza sala wrzuca nas w środek świata artysty. A że na początku – przynajmniej w świecie Salvadora Dalego – było wielkie jajo, to i tu mamy jaja. Do jednego z nich można wejść, można wyjść, a można zostać w środku, tylko wtedy nie zobaczy się całej wystawy. Wielkie jajo to nawiązanie do filmu dokumentalnego „Soft Self-Portrait” z 1969 r., w którym Dali odtwarza traumę swoich „boskich” narodzin, wykluwając się wraz z Galą nad brzegiem morza i rozlewając krew (sztuczną, czerwoną farbę) oraz mleko (prawdziwe). Mleko się rozlało, Dali się narodził, zwiedzamy wystawę dalej.
Kolejna sala jest edukacyjno-kinowa. Na otoczonym kurtyną wielkim ekranie wyświetlany jest film z Dalim, dzięki któremu można zyskać pełen nomen-omen obraz jego osoby. Mój ulubiony fragment to ten, w którym artysta obwieszcza, że Michał Anioł zaprojektował rzeźbę „Umierający jeniec” pionowo, a teraz Dali decyduje, że „ten niewolnik staje się całkiem poziomy”. Trzeba mieć poczucie własnej wartości na wysokości stratosfery, żeby „poprawiać” Michała Anioła. Dali miał, i co zrobisz, jak nic nie zrobisz.
W tej sali warto spędzić sporo czasu, bo tu jest szalenie dużo zdjęć i treści pogrupowanych w bloki tematyczne takie jak Nowoczesny humanista, Od samochodu do komputera, Kino oraz Dali i nauka. Można dowiedzieć się, o co chodzi z jego metodą paranoiczno-krytyczną oraz mistyczno-nuklearną filozofią i poznać wiele twarzy Dalego. Co prawda twarzy Dali miał, ale wąsy tylko jedne.
Z takich ciekawostek – pojawiają się obrazy wiele mówiące o jego miłości i do renesansu („Autoportret z szyją Rafaela”), i do współczesności, to w „Poezji Ameryki” Dalego pojawiła się butelka Coca-Coli 20 lat przed tym, zanim dorwał się do niej Andy Warhol.
Interaktywna podłoga i daliśmy. W umyśle geniusza
Jednak dopiero w kolejnej, trzeciej sali wystawy „Dali. Cybernetics” zaczyna się pełna ruchu i kolorów immersja, która reaguje na nasze kroki. Trafiamy w środek umysłu geniusza. Na ścianach i podłodze rusza się mnóstwo „dalizmów” – charakterystycznych dla twórczości tego artysty symboli, takich jak np. homary, arbuzy czy zegary, a w tle słychać cykanie zegara. Gdybym miała przypisać Dalemu jeden dźwięk, postawiłabym właśnie na ten dźwięk. Pobawcie się z interaktywną podłogą, do tego służy, ona z natury jest towarzyska, a nie introwertyczna jak sufit, który nie reaguje na żadne próby interakcji. A z podłogą jest tak: chodząc po podłodze, chodzimy po umyśle geniusza, a w miejscu, w którym postawiliśmy stopę, symbole „uciekają” i pojawia się czarna dziura, pustka. Możemy próbować „dogonić” umysł Dalego, jednak on cały czas nam się wymyka. Trzeba pogodzić się z tym, moi drodzy, że nie dogonimy geniusza. Ale na pewno mamy jakieś inne zalety.
Czwarta sala – „Naukowe obsesje” – podkreśla fanatyczne zainteresowanie Dalego nauką, technologią i komputerami. Dlatego znajduje się tu kolejny wielki ekran, na którym wyświetla się m.in. kod binarny czy pierwszy komputer IBM, dodatkowo robią klimat instalacje składające się z monitorów, klawiatur i dżojstików. Czuję się tu jak w domu, bo mniej więcej tak wyglądał mój pokój w dzieciństwie. Miałam niewiele ponad dwa lat, kiedy na komputerze rozwiązywałam zadania matematyczne w programie o nazwie „Niunia”, który stworzył dla mnie mój Tata. Tak to jest, jak jest się córką informatyką. Siedzenie od małego przed komputerem szkodzi, patrzcie, u mnie zaczęło się od matematyki, a skończyło na sztuce. Nie ryzykujcie, drodzy rodzice.
W tej sali również jest od groma treści i zdjęć pogrupowanych w różne bloki tematyczne, jakby Dali miał mniej zainteresowań, to wystarczyłyby cztery slajdy na krzyż, a tak? Spędzicie tu tyle czasu, że spokojnie można rozbić obóz, lepiej zabrać ze sobą na wystawę jakiś namiot albo przynajmniej szezlong.
Piąta sala, która na wystawie „Frida Kalo. Życie ikony” stanowiła wnętrze baru La Rosita, podczas „Dali. Cybernetics” również pełni funkcję kawiarni artystycznej, tylko tym razem po jej ścianach maszerują nosorożce z „Niebiańskiej przejażdżki”, a na środku znajduje się interaktywna instalacja nawiązująca do obrazu „Galatea sferyczna”. Dali, będąc w swoim okresie mistyczno-nuklearnym, kiedy był opętany fizyką kwantową, stworzył hołd dla Gali, przedstawiając jej twarz widzianą poprzez obiekty w kształcie kul, dzięki czemu uzyskał efekt bliski trójwymiarowości. I kiedy pokolorujemy obrazek „Galatei sferycznej” i go zeskanujemy, na ścianie pojawi się efekt – zespół cząsteczek niczym atom ożyje i ustrukturyzuje się, tworząc nowe cyfrowe dzieło sztuki. Tym samym „Galatea sferyczna” staje się w pełni cybernetyczna. Dali oszalałby z radości.
„Dali. Cybernetics”: tak powinna wyglądać prawdziwa wystawa immersyjna
Jednak najważniejsza jest szósta sala – to serce wystawy „Dali. Cybernetics” , 30-minutowy pokaz audiowizualny składający się z kilku części o tytułach takich np. Krajobrazy emocji, Trzeci wymiar, Czwarty wymiar, Anaglif, Święta geometria, Fizyka jądrowa, Fizyka kwantowa czy Sztuczna inteligencja (w tej części są obrazy generowane przez AI). Pokaz rozgrywa się… wszędzie. Całe pomieszczenie, łącznie z podłogą, wciąga nas w świat Salvadora Dalego. Kolory, animacje, kolaże, przejścia, zbliżenia, zdjęcia, miejsca związane z Dalim (Port Alguer też jest), wyciągnięte z jego twórczości i ożywione różne „dalizmy” takie jak poruszające się oczy czy roztopione zegary oraz inne symbole charakterystyczne dla jego sztuki – to wszystko nas otacza i atakuje z różnych stron.
Mam wskazówkę:
przed wybraniem się na wystawę „Dali. Cybernetics” warto przypomnieć sobie twórczość Dalego (w internecie jest dostępnych jego 1,200 prac, sprawdziłam, więc zero wymówki, że do Hiszpanii odleciał ostatni w tym roku samolot), wówczas będziecie mieli większą przyjemność z wyłapywania obrazów z różnych okresów twórczości artysty. Pojawiają się klasyki, m.in. „Trwałość pamięci”, „Dezintegracja trwałości pamięci”, „Postać w oknie”, „Sen”, „Wielki mastur..ba… tor” (może za taki zapis nasz czcigodny niebieski portal mnie nie okrzyczy), „Targ niewolników ze znikającym popiersiem Voltaire’a”, „Pokusa św. Antoniego”, „Architektoniczny Anioł Pański Milleta”, „Dematerializacja w pobliżu nosa Nerona”, „Enigmatyczne elementy w pejzażu artysta”, „Geopolityczne dziecko obserwujące narodziny nowego mężczyzny”, „Ostatnia Wieczerza”, „Nosorożcowa postać Ilissosa Fidiasza” czy – szczególnie pasujące do tytułu wystawy – obrazy takie jak „Atomowa Leda” i „Maksymalna prędkość Madonny Rafaela”.
W praniu wygląda to tak, że np. tygrys z obrazu „Sen spowodowany lotem pszczoły wokół granatu na sekundę przed przebudzeniem” „skacze” na widza, płonące żyrafy z godnością spacerują nam przed oczami i tak dalej w tym stylu. To wszystko sprawia, że naprawdę zanurzamy się w świecie Dalego, a nie tylko biernie go kontemplujemy.
W prawdziwej wystawie immersyjnej zacierają się granice między ścianą i podłogą, ta ostatnia staje się naturalnym „przedłużeniem” wystawy. Jestem pewna, ze w przypadku niektórych zdjęć będziecie mieli problem z powiedzeniem, gdzie zaczyna się podłoga, w ogóle gdzie jest podłoga. W Art Box Experience można spacerować np. po kartkach zapisanych przez Dalego, po całych jego obrazach albo ich fragmentach (np. gonić arbuzy z pracy „Równowaga piór, równowaga międzyatomowa pióra łabędzia”). Jednak chyba najbardziej powalające są chwile, gdy cała sala – łącznie z podłogą – staje się czystym trójwymiarem z rozpadającym się światem na atomy, a może pędzącymi wiązkami światła. Lepiej niech jakiś fizyk się wypowie, co to dokładnie jest, jak Wam mogę powiedzieć jedno – cokolwiek to jest, jest bardzo efektowne.
Podczas pokazu pada polecenie, że założyć okulary, dzięki nim zobaczymy trójwymiarowe obiekty. Kolosalne wrażenie robią przesuwające się i wystające ze ścian ręce jak z obrazów Dalego, poruszające się kule czy napierające na widza inne obiekty przestrzenne, jednak najbardziej oszałamiająca jest „Twarz Mae West, która może być używana jako surrealistyczne mieszkanie” w trójwymiarze. Próbowałam zrobić zdjęcie przez okulary, ale o ile w przypadku okularów do instalacji VR takie rzeczy przechodzą, to niestety w przypadku anaglifów, czyli okularów z niebieskim szkłem i czerwonym, nie ma takiej opcji. Wrzucam zdjęcie dwuwymiarowych, nałożonych na siebie i lekko przesuniętych obrazów w uzupełniających się kolorach, a Wy musicie wyobrazić je sobie w trójwymiarze. Nikt nie mówił, że czytanie Wernisażerii to tylko obijanie się z kawką w ręku i tropienie literówek.
Pod koniec pokazu cała przestrzeń staje się cyfrowym uniwersum, w którym zamiast pikseli mamy setki obrazów Dalego, potem mamy piksele, a potem to znów sama nie wiem co mamy, ale jest cyfrowo i spektakularnie. Mam nadzieję, że jeśli czytają ten wpis fizycy i informatycy, to wybaczą nieokiełznaną precyzję mojej wypowiedzi. Tak naprawdę, to ja to wszystko wiem, ale chcę sprawdzić, kto mnie czyta.
Cały pokaz jest tak żywy i dynamiczny, że nie da się opisać tego słowami, i zresztą bardzo dobrze, bo immersja nie jest do tego, żeby opisywać ją słowami, tylko do przeżywania i zanurzania się. W każdym razie pokaz musi być naprawdę niezwykły, skoro nawet mi brakuje słów, a to rzadko się zdarza. Ostatni raz się zdarzyło, kiedy mój znajomy powiedział, że musi zrobić research na temat Matti Pretiego i ja myślałam, że chodzi mu o buszowanie po Wikipedii, a jemu chodziło o bieganie po rodzinnym zamku na Malcie i liczenie obrazów, bo nie wiedział, ile mają prac tego barokowego artysty. Wyszło na to, że nic nie wiem o porządnym researchu.
Zapomniałabym o najważniejszym!!
Ponieważ „Dali. Cybernetics” to wystawa immersyjna, wrażenie immersji, zanurzenia w świecie Dalego zapewnia wybornie dobrana do pokazu muzyka, bardzo epicka i przestrzenna, pasująca do twórczości Dalego. Przy niektórych kawałkach w połączeniu z doznaniami ocznymi miałam ciarki. Aż zapytałam, czy ta ścieżka dźwiękowa jest gdzieś publicznie dostępna. Skoro nikt patronce wystawy nie dał żadnego obrazu Dalego ani nawet jednego małego, malutkiego, takiego tyci-tyci klejnocika, to chociaż niech playlistę otrzyma. Ta patronka. Zawsze coś.
Wirtualna rzeczywistość. Seans VR na wystawie Dali. „Cybernetics” w Art Box Experience
Siódma sala to seans VR. W przypadku Art Box Experience zawsze największy problem mam z opisaniem seansu rozszerzonej rzeczywistości. Bo jak opisać coś, co rozgrywa się tylko przed Waszymi oczami przyodzianymi w okulary do wirtualnej rzeczywistości, podczas gdy siedzicie wygodnie na fotelach? Nie da się zrobić zdjęć ani nagrać filmików, nic, całkiem jak w mezozoiku. Pewno dlatego tak naprawdę wyginęły dinozaury, nie mogły robić zdjęć.
Ale przynajmniej spróbuję opisać w kilku słowach, co się dzieje podczas seansu VR: otóż trafiacie do świata Dalego. Tzn. jesteście w nim od początku tej wystawy, ale teraz to już jesteście najbardziej. Znajdujecie się na morzu na wielkim okręcie (który częściowo jest też Teatrem-Muzeum Dalego w Figueres), nagle z wody wyskakuje wielki homar i przelatuje Wam przed oczami, po bokach wędrują nosorożce z „Niebiańskiej przejażdżki”, na pokład wbijają wielkie mrówy i tak dalej. Do tego momentu dość łatwo opisać, co się dzieje, ale potem już nie jest tak kolorowo. Słońce rozbija się niczym jajo, a wy orientujecie się, że w sumie to nie jesteście na pokładzie, tylko na wielkiej sofie-ustach i szybując na niej, przemierzacie świat.
Po drodze pojawiają się oczywiście roztopione zegary, arbuzy i inne dalizmy, pod stopami widać budynki Figueres i tyle się dzieje, że mimo uczestniczenia w seansie kilka razy, i tak się pogubiłam, jaka jest sekwencja zdarzeń. Jakby to w surrealizmie miało jakiekolwiek znaczenie, hy, hy. I tak najważniejsze jest to, że chcąc w pełni odczuć całą podróż i nic nie przegapić, trzeba się miotać. Kręcić głową w górę, dół, w prawo, w lewo, miotać się, jakby oblazły Was mrówy Dalego, tylko wtedy możecie rozkoszować się np. błyskawicami czy kroplami deszczu. Chyba właśnie to ostatnie zrobiło na mnie największe wrażenie, koniecznie zadrzyjcie głowę, żeby krople i na Was mogły “spaść”. Tak wygląda przykładowa klatka z tego filmu VR, które dostałam od Art Box Experience. Chociaż trochę poczujecie homara gramolącego się na pokład oraz lot na sofie nad Figures.
W ósmej, ostatniej sali, znajduje się jak zwykle na wystawach w Art Box Expeirence instapoint. Można usiąść na sofie-ustach nawiązujących do najsłynniejszego mebla Dalego poświęconego bogini seksu lat 30., amerykańskiej aktorce Mae West. Najpierw Dali, na Wystawie Surrealistów w 1936 r., zaprezentował obraz „Twarz Mae West, która może być używana jako surrealistyczne mieszkanie”, na którym nos aktorki jest kominkiem, włosy kotarą, a usta sofą, a potem Edward James, poeta, kolekcjoner i wielki przyjaciel surrealistów, który właśnie przeprowadzał remont swojej rodzinnej posiadłości w Sussex, zamówił u Dalego pięć egzemplarzy sofy w kształcie ust Mae West. I właśnie na końcu wystawy „Dali. Cybernetics” można rozsiąść się na sofie-ustach i poczuć jak hollywoodzka gwiazda prawie sprzed wieku. Można też poczuć się jak gwiazda (niehollywoodzka) w XXI w., ale tak to każdy z nas powinien czuć się na co dzień.
***
Straszliwie się rozpisałam, ale jestem zachwyconą tą wystawą immersyjną. Tak powinno się je robić w trzeciej dekadzie XXI w. “Dali. Cybernetics”, oszałamiające i wciągające doświadczenia obcowania ze sztuką Dalego w zupełnie inny sposób, jest możliwe dzięki najnowocześniejszej technologii: wielkoformatowym projekcjom, interaktywnym instalacjom, hologramom, wirtualnej rzeczywistości i sztucznej inteligencji.
Dali jako fan najnowszych osiągnięć technologicznych i naukowych na bank by się cieszył z takiej wystawy, chociaż nawet ja nie jestem w stanie wyobrazić sobie tego, co zrobiłby na wernisażu, żeby móc dorzucić kolejny akapit do swojego hasła na Wikipedii.
A Wy na ucieszenie się z tej wystawy macie czas aż do końca roku, obwieszcza dumny i szczęśliwy patron medialny, który dopiero co wykluł się z jaja. Poza tym na stronie Art Box Experience śledźcir bogaty kalendarz wydarzeń towarzyszących wystawie, co chwilę coś się dzieję. Zupełnie jak w głowie Dalego.
PS Niektóre zdjęcia nie są zbyt ostre, ale robiłam, co mogłam – pamiętajcie, że wszystko się rusza, więc i tak patrzycie na ósmy cud świata, bo tu cud, że cokolwiek wyszło nierozmazane.