Wystawa Magdy Moskwy i Pawła Matyszewskiego „Zajście”, Wizytująca Galeria.
W ciągu ostatnich 10 dni żaden z wernisaży nie był na tyle ciekawy, żebym o nim napisała. Za to dziś w ramach rekompensaty post o podwójnym wernisażu wystawy “Zajście” Magdy Moskwy i Pawła Matyszewskiego. Rzeźba organiczna i sztuka haptyczna – to brzmi dobrze, tymczasem wyszłam rozczarowana… brakiem możliwości dotykania prac! Jeśli ktoś do ciebie mówi i czujesz, że on rozumie ciebie, a ty jego, to masz ochotę go przytulić, prawda?
Co znajdziecie w felietonie?
Nigdy nie mogę się zdecydować, czy wolę znajdujące się zaraz przy ulicy galerie z wielkimi oknami, przez które z zewnątrz widać gości w środku, a z wewnątrz widać miasto, czy też galerie mieszczące się w podwórkach – niewidoczne z ulicy, ukryte, znajomość których daje poczucie gnozy, wyższego stopnia wtajemniczenia, równego chwili, gdy w życiu w końcu przydaje się umiejętność obliczania sinusa i cosinusa.
Nic nie odmładza jak sztuka współczesna, a zwłaszcza sztuka haptyczna i rzeźba organiczna
Wizytująca Galeria należy do drugiej kategorii galerii i jest ukryta w budynku przedwojennego laboratorium Wytwórni Farmaceutycznej „Asmidar”. Bryła ta osobom, dla których Le Corbusier to rodzaj drinka, przypomina bardziej Gomułkowską szkołę tysiąclecia niż modernistyczne urzeczywistnienie marzenia Sokratesa o pięknie sprowadzonym do użyteczności. Jednak, niezależnie od świadomości (lub jej braku) istnienia funkjconalizmu, pod adresem Grzybowska 88 kryje się – oprócz Wizytującej Galerii – jeszcze inna wspaniała instytucja: jedyne w Polsce Muzeum Nurkowania!
Miejsce, które wywołało we mnie większą traumę niż niejeden beznadziejny wernisaż (a w tym tygodniu byłam na takich dwóch!). Podobno starość zaczyna się wówczas, gdy wychodzisz z muzeum i włącza się alarm. Nieprawda. Starość zaczyna się, gdy Młodzieżowym Słowem Roku zostaje emotka albo wówczas, gdy widzisz swój pierwszy komputer nurkowy (Uwatec Aladin Pro, rok pański 1996) jako przykład… zabytku techniki.
Jedyne, co może pomóc po zmianie swojego statusu ontologicznego z „nie wyglądam na swoje lata” na „jestem wintydż”, to wybranie się po raz kolejny na to podwórko, ale już z przekonaniem, że zamiast do muzeum idzie się do galerii sztuki WSPÓŁCZESNEJ. Traumy nabawiłam się dawno, w galerii byłam w piątek.
Sztuka współczesna: niby jasno, ale nie wszystko jasne
Bardzo podoba mi się przestrzeń Wizytującej: skręcająca w lewo litera „L”, gdzie pierwsza część składa się z trzech sal, w tym z drugiej sali odchodzi jeszcze odnoga – pomieszczenie wyłożone kafelkami, czyli dawna łazienka. To wszystko plus różnica poziomów o jeden schodek i deficyt okien sprawiają, że wchodząc pierwszy raz do galerii ma się wrażenia odkrywania kolejnych pomieszczeń. Być może ten „rozwijający” się układ i związane z tym uczucie przestronności sprawia, że mimo niedoboru okien i zdecydowanie mniejszej powierzchni niż na przykład w Galerii(-1) tu, w przeciwieństwie do katakumb Centrum Olimpijskiego, nie dostaję napadu klaustrofobii.
Na pewno związek z tym ma też oświetlenie, z którym jednak jest gigantyczny problem. Już sama nie wiem, czy gorszy jest niedosyt światła, czy jego nadmiar. W Wizytującej Galerii są tak intensywne i oślepiające lampy jarzeniowe, że nawet zdjęcia nie wychodzą! Szczególnie zauważalne jest to w ostatniej sali, w której każda próba uwiecznienia znajdujących się tam prac kończy się zdjęciem w pasy perfekcyjnie oddającym niewidoczne dla oka, a widoczne dla ajfona, miganie jarzeniówek.
Po godzinie przebywania w galerii ma się ochotę od razu rezerwować wizytę u okulisty w celu przekonania się, czy nagle nie zaczęliśmy cierpieć na muscae volitantes, czyli męty ciałka szklistego oka. Szczęśliwie te atrakcje kończą się wraz z opuszczeniem białych murów galerii. Mam nadzieję, że coś w tej sprawie zostanie zrobione, bo co wrażliwsze osoby mogą dostać migreny.
Chociaż na fejsbuku istnieją cztery identyczne utworzone przez Wizytującą Galerię wydarzenia „Magda Moskwa i Paweł Matyszewski, Zajście”, to w każdym opis brzmi tak samo: „Wernisaż wystawy, rzeźba, malarstwo, obiekty”. I koniec. Rozumiem budowanie napięcia jak na meczu Polska – Senegal, jednak taki minimalizm pozostawia niedosyt. Nie wiem, z czego wynika brak tekstu kuratorskiego, który – stan na wieczór wernisażowy – podobno nadal się pisze (jak większość doktoratów w tym kraju, które piszą się latami, aż tematy powinny przesunąć się z historii do prehistorii sztuki).
Rzeźba organiczna. Nawet Alina Szapocznikow dałaby lajka
Wystawa nazywa się „Zajście” i faktycznie, po raz kolejny między Moskwą i Matyszewskim (Galeria Le Guern) coś „zaszło”: mam wrażenie, że chociaż dzielą ich prawie dwie dekady różnicy (MM – ur. 1967 r., PM – ur. 1984 r.), rozwijają się w bardzo zbieżnym kierunku i niezależnie od tego, w którą stronę się skierują, zobaczę ich nazwiska na jeszcze niejednym wspólnym wernisażu, co akurat mnie cieszy.
Pojawiły się obrazy z kontynuowanej przez Matyszewskiego od 2012 roku serii o drapieżnych orchideach. Te jego modliszkowate kwiaty przypominają mi kolekcje „Urban Orchid” Arcadiusa z 2003 roku. W ogóle mam słabość do tego kwiatu-organu, który od kilku dekad jest chwytliwą realizacją współczesnego mitu Rolanda Barthesa. Ze względu na swoją dwuznaczność wizualną osiadł w malarstwie, modzie czy kulturze popularnej i tak szybko nie zniknie.
Były też moje ulubione prace z powstającego od 2014 roku cyklu „Refleksje przyrodnicze”. Pasjami lubię te wszystkie haptyczne Matyszewskie pępki, dziury, tyłki, bebechy Witkacego, formy tak medyczno-biologiczne, że nie da się nie myśleć o „Brzuchach” Aliny Szapocznikow.
Najbardziej fascynująca dla mnie jest „Refleksja przyrodnicza nr 43”, w której pojawia się pierś. Ja wiem, że Matyszewski robił ją już w swoich „Robotnicach”, ale – znów! – nie da się, no po prostu nie da się, nie myśleć o Szapocznikow i jej „Popiersiu bez głowy”. Jak przejdziemy do sali-łazienki, to już w ogóle zapomnij, że zapomnisz o Alinie!
Znajduje się tam świetna instalacja „Uściski” – czyli odlewy, zapis zaciśniętej dłoni znajomych i nieznajomych Matyszewskiego. Praca na tyle fascynująca, co odpychająca, ze względu na makabryczne skojarzenia z rozsypanymi kośćmi, zresztą motyw kości pojawia się również w „Odbliźnianiu”, cyklu fotografii pozostałości po świerku, w które zaingerował Matyszewski. U niego świat przyrody zostaje wciągnięty do świata sztuki, jest punktem wyjścia w dalszym procesie artystycznym, niezależnie od tego, czy są to orchidee, czy pieńki.
Ze sztuką organiczną jest taki problem, że można ją definiować na dwa różne sposoby. Albo jako prace, które wykorzystują materiał organiczny, albo jako prace, które swoją formą nawiązują do fizycznego świata, przyrody, zwierząt, biologii i tak dalej. Wówczas prace przypominają realnie istniejące żywe tkanki, ale inspirują się nimi w subtelny sposób. Organiczność jest sugerowana, nie odwzorowana; to aluzja, nie łopatologia. Albo jeszcze krócej: rzeźba organiczna to rzeźba biomorficzna, rzeźba „naśladująca” świat przyrody, zwierząt, biologii, fizjologii itp. albo taka rzeźba, która od początku została zbudowana z resztek organicznych, jak np. obiekty z flaków wołowych, które od wielu lat tworzy Paweł Wocial.
U Matyszewskiego motyw organiczności, resztek, pozostałości, aż w końcu, abiektu, rozkładu i nietrwałości jest pozbawiony elementu „nic, które boli”, całego ciężaru melancholii Fernanda Pessoi. Jest w nim raczej cicha kontemplacja i przyzwolenie na pewną entropię, która po prostu zachodzi, więc jedyne co można, to obserwować. To wszystko łączy Pawła Matyszewskiego z jeszcze cichszą i jeszcze bardziej ascetyczną częścią wystawy Magdy Moskwy.
Sztuka haptyczna: możesz patrzeć, ale nie dotykaj
Wielką przyjemność sprawiają mi wernisaże, gdzie są rzeźby i obiekty, a jeszcze większą – prace spójne sensualnie i łączą wzrok z węchem. Jedna z prac Moskwy to rzeźba, w której znajduje się oparta na szałwii i paczuli odświeżająca kompozycja zapachowa, idealnie odpowiadająca czystej formie białego obiektu. Brzmi to jak reklama odświeżacza powietrza dla synestetyka, ale naprawdę patrzysz (na) zapach obiektu. Na wzmożone doznania oftalmologiczne wpływają również umieszczone na ścianach „strony” z zielnika, czyli kolorowe hafty z roślinami, ale dla mnie o wiele ciekawsze są przestrzenne prace Moskwy z zaprawy kredowej.
Te organiczno-nabłonkowe rzeźby – podobnie jak prace przyrodnicze Matyszewskiego – można penetrować wzorkiem: można je obchodzić i oglądać z każdej strony, można zaglądać przez dziury/rany, można wąchać, można wszystko, ale jeśli chce się dotknąć, sprawdzić, czy mają taką fakturę, jaka się wydaje „na oko”, to stop! Nie dziwię się, że jedna z wystaw w CSW w Toruniu (2015 r.), w której oboje artyści brali udział, nazywała się „Nie dotykaj! Haptyczne aspekty sztuki polskiej po 1945 roku” (CSW w Toruniu, 2015 r.), bo ich prace chce się dotykać! Chce się je macać, miętosić, głaskać, ugniatać, a nie tylko dotykać wzrokiem.
W słownikach języka polskiego przymiotnik haptyczny funkcjonuje w dwóch znaczeniach: jako dotykowy ( np. telefon) albo dotykalny, czyli działający / komunikujący (się) poprzez zmysł dotyku. Dlatego sztuka haptyczna, inaczej sztuka dotykowa, znajduje się na skrzyżowaniu wzroku i dotyku. Sztuka haptyczna to prace, które chcemy nie tylko oglądać, ale właśnie dotykać, smyrać, miziać i tak dalej. W założeniu – bo w praktyce różnie to bywa – widz powinien wejść z nimi w interakcję, bo pełen odbiór jest możliwy jedynie w bezpośrednim kontakcie fizycznym. Czyli bardziej jak w łóżku niż w klasycznym muzeum.
Dobrze, że post-postmodernizm (gdyby ktoś był na bakier z humanistyką i przeoczył ten fakt, to od dwóch dekad w nim żyjemy) zaczyna żądać, żeby sztuki wizualne naprawdę wygrzebały się z modernistycznego – nomen omen – widzenia świata z jego waloryzacją wzroku i przestały za Arystotelesem klepać, że w piramidzie spostrzeżeń zmysłowych wzrok znajduje się wyżej niż węch. Niech zaczną podchodzić do zaangażowania zmysłów w sposób współmierny do współczesnej kultury wizualnej i całego sensorium, w jakim doświadczamy świata. Bo to nie jest tak, że widzę, gdy patrzę, bo liczę, że wtedy w pełni zobaczę. A figę.
***
Jeśli chodzi o towarzystwo na wernisażu, tym razem sprawa jest skomplikowana: część moich znajomych widziała już wystawę przed jej oficjalnym otwarciem, czego efektem były zdjęcia na fejsbuku (dzięki za spoiler!), więc na samym wernisażu już się nie zjawiła. A ponieważ z kolei ja przybyłam mocno spóźniona – chociaż w piątek jest tak dużo innych wydarzeń, że przyjście półtorej godziny później jest prawie jak zjawienie się przed czasem – wielu znajomych już wyszło, o czym dowiedziałam się na miejscu. Jednak i tu spotkałam kilku zaprzyjaźnionych malarzy.
Być może na tempo pustoszenia galerii miał wpływ również brak wina, dawno nie byłam na wernisażu, na którym tak szybko by się skończyło!
Równie dotkliwy jak brak wina był brak katalogu. Lubię poczytać, co kurator miał na myśli i co chciałby, żebyśmy my także mieli na myśli, lubię skonfrontować to ze swoimi odczuciami. Lubię zrobić check-listę i sprawdzić, czy w amoku towarzyskim na pewno obejrzałam wszystkie prace.
Lubię też wziąć katalog do domu, żeby sprawdzić tytuły tychże prac (co może w przypadku ulubionego tytułu Magdy Moskwy, czyli „bez tytułu”, nie ma aż takiego znaczenia). Niestety, tym razem Wizytująca Galeria mi to uniemożliwiła – gdyby nie to, że znam prace duetu M&M i wiem, co jest luzem, a co kontynuacją pewnego cyklu, kiedy i gdzie było pokazywane, to w tym roślino-skorupiasto-organiczno-cielesnym gąszczu czułabym się zagubiona jak eksweganin w dziale mięsnym Carrefoura.