„Vilhelm Hammershøi. Światło i cisza” w Muzeum Narodowym w Poznaniu.
Ciiii, dziś będzie o malarzu cichych salonów i niekrzykliwych kolorów, czyli o fenomenalnej wystawie „Vilhelm Hammershøi. Światło i cisza” w Muzeum Narodowym w Poznaniu. Na wystawie w czterech salach prezentowanych jest 45 prac wypożyczonych z 5 państw, o czym akurat organizator głośno trąbi, i słusznie, bo jest o czym!
Co znajdziecie w recenzji?
Vilhelm Hammershøi (1864-1916)
W pierwszej sali są typowo Hammershøiowe portrety i wnętrza z postaciami lub bez (po co komu postać, skoro są drzwi). W drugiej sali są krajobrazy (łąki, przydrożne drzewa, te sprawy), a w czwartej znajdują się mniej znane akwarele, rysunki, martwe natury oraz akty.
Natomiast w trzeciej sali są prezentowane miejskie krajobrazy, czyli m.in. kościół św. Piotra w Kopenhadze, pałac Christiansborg, a także budynek Kompanii Azjatyckiej przy ulicy Strandgade 25. Rezydujący nieopodal, bo przy Strandgade 30, Hammershøi zachwycał się Kompanią, dumał, jak muszą wyglądać mieszczące się w środku lokale, i tak dumał, dumał, aż wydumał i w końcu do jednego z nich z żoną Idą się wprowadzili.
Hammershøi – malarz cichych salonów
Wybierałam się do Poznania na tę wystawę od miesięcy i już nie mogłam doczekać się zobaczenia zgromadzonych przez kuratorkę Martynę Łukasiewicz tylu pełnych światła wspaniałości Hammershøia. Uwielbiam jego wnętrza niekiedy wzbogacone o odwrócone do widza tyłem lub bokiem postacie, które jakby nieświadome tego, ze ktoś je obserwuje (albo mają to w nosie), oddają się banalnym czynnościom takim jak czytanie, układanie gałęzi w wazonie czy szycie (może szycie nie jest zwykłą czynnością, dla mnie to czarna magia, nie moja bajka).
Hammershøi jako introwertyk (to już moja bajka) kapitalnie oddał milczące postacie pogrążone w swoim wewnętrznym świecie, do którego nikt z zewnątrz nie ma dostępu. Dodatkowo „brak dostępu” potęguje fakt, ze czasem nie tylko nie wiadomo, o czym konkretna postać myśli, ale nawet co ona właściwie robi.
Myślenie narracyjne w malarstwie Hammershøia
Czy przywdziana w biały fartuch „Kobieta widziana od tyłu” zawzięcie dzierga, czyta list, modli się, ogląda paznokcie, wysyła SMS (ostatnią opcję można z marszu skreślić)? Właśnie na tym m.in. polega fenomen malarstwa Hammershøia: uruchamia u widzów myślenie narracyjne i zmusza do zadawania pytań, co stało się tuż przed namalowaną sceną, a także co stanie się za chwilę. Zanim widz się zorientuje, już po uszy tkwi w świecie Hammershøia.
Hammershøi, malarz-fotograf
Na wystawie najbardziej zaskoczyła mnie mnogość fotografii Hammershøia i jego rodziny. Bo malarz nie tylko lubił robić i kolekcjonować zdjęcia, ale także eksperymentować z efektami fotograficznymi na swoich obrazach oraz malować z fotografii. Na wystawie przy portrecie Idy z 1890 r. umieszczone są dwa zdjęcia, dzięki którym widać, w jaki sposób artysta malował z fotografii: najpierw na zdjęciu rysował siatkę pomocniczych linii, potem całość przenosił na płótno.
Zresztą Hammershøi w ogóle był mocno „fotograficzny”: wnętrza z jego obrazów to nie jest po prostu wierne przedstawienie mieszkania jak leci, ups, a ja taka niezaaranżowana. Kompozycja miała sprawiać wrażenie, że kadr jest całkowicie przypadkowy, że apartament Państwa H. tak wygląda na co dzień.
W rzeczywistości była to starannie zaaranżowana przestrzeń oczyszczona z niektórych przedmiotów, za to dla potrzeb obrazu wzbogacona o inne. Świetnie się bawiłam, porównując na wystawie zdjęcia wnętrz z wnętrzami na obrazach. Np. przy obrazie „Wnętrze. Dawna sofa” umieszczono zdjęcie pokazujące tę sofę normalnie stojącą w kompletnie innym miejscu mieszkania przy Strandgade 25 niż przedstawiono to na obrazie.
Malarz wnętrz
W naszych Instagramowych czasach taki „wnętrzarski” zabieg nie dziwi, ale ponad 120 lat temu nie było typową strategią, że artyści malują w taki sposób, żeby kadry wyglądały na całkowicie przypadkowe i niepozowane. Podczas robienia 18. z rzędu zdjęcia na Wernisażerię zawsze mówię, że wykończy mnie to spontaniczne pozowanie. Tak że doskonale rozumiem, jaką harówkę Hammershøi miał przy każdym „spontanicznym” obrazie.
Bo dom dla Hammershøia był nie tylko mieszkaniem i pracownią, ale i tematem obrazów. Mam wrażenie, że dla niego niekiedy ludzie byli zbędnym dodatkiem, najważniejsze było wnętrze i to, co się w nim (za)działo. Szczególnie widać to np. na obrazie (nie było go na wystawie) o fantastycznym tytule: „Kłęby kurzu tańczące w promieniach słońca”. Po co komu ludzie, jak mamy kurz. Kurz potrafi się kurzyć, a ludzie wkurzać. Też bym wybrała kurz.
Hammershøia swoje apartmany wybierał pod kątem tego, czy są na tyle klimatyczne, że sprawdzą się na obrazach (wychodzi na to, że Hammershøi był Instagramerką zanim powstał Instagram). W 1909 r. w wywiadzie dla magazynu „Hjemmet” powiedział: „osobiście lubię stare domy, stare meble, bardzo osobliwą atmosferę, która za tym wszystkim się kryje”.
Niepozorni bohaterowie
To właśnie uwielbiam w Hammershøiu: często bohaterami jego obrazów są zwykłe przedmioty, np. stolik do gry w karty, sztaluga, krzesło, ale przede wszystkim białe drzwi i okna. Jeśli na jakimś obrazie są przygaszone kolory, białe drzwi, okno i dużo światła, a postać stoi tyłem do widza albo w ogóle nie stoi, bo jej nie ma w kadrze, to wiadomo, że jest to Hammershøi.
Co jeszcze mi się podobało na wystawie w Poznaniu? Możliwość wejścia do wnętrza (z) obrazu Hammershøia. Na zdjęciu widzicie mnie czochrającą się w „Pokoju przy Strandgade ze światłem słonecznym na podłodze”. Fantastyczny pomysł, bardziej częścią świata Hammershøia stać się już nie można. Nie wiem, czy widzicie, ale nawet kubraczek dobrałam pod kolor kopenhaskiego mieszkania. Ale włosów nie przefarbuję, są granice poświęcenia dla sztuki.
Siostra Anna
Hammershøia malował nie tylko dobrze znane sobie wnętrza, ale i dobrze znane osoby: siostrę Annę (to ją przedstawia obraz „Portret młodej dziewczyny”, którym artysta zadebiutował na oficjalnej wystawie akademii w Charlottenborgu), brata Svenda (malarz i garncarz), matkę, a przede wszystkim żonę Idę, była jego ulubioną modelką. Ida pojawia się też na wielu obrazach swojego brata Petera Ilsteda, który również malował wnętrza, ale w przeciwieństwie do Vilhelma – bardzo kolorowe.
Hammershøi – malarz-daltonista
Z tymi kolorami u Hammershøia nie do końca wiadomo, o co chodzi. Niby jak nie wiadomo, o co chodzi, to zawsze chodzi o pieniądze, ale w przypadku Hammershøia o daltonizm. Niektórsy uważają, że brak mocnych kolorów i bardzo ograniczona paleta (głównie szarości, błękity i brązy) nie wynikają z jego decyzji, tylko są konsekwencją zaburzenia, bo Hammershøi tak po prostu widział i koniec.
Sam artysta na pytanie, dlaczego od zawsze używa tylko kilku stonowanych kolorów, odpowiadał: „Nie mam pojęcia. Naprawdę nie mogę nic powiedzieć na ten temat. Wydaje mi się to zupełnie naturalne, ale nie potrafię powiedzieć dlaczego. Z pewnością tak było, odkąd zacząłem wystawiać. Być może najlepiej nazywać je neutralnymi i zredukowanymi kolorami. Jestem całkowicie przekonany, że obraz osiąga najlepszy efekt kolorystyczny, gdy ma mniej kolorów”. Nadal z tej wypowiedzi nie wynika, czy Hammershøi cierpiał na jakieś zaburzenia widzenia, czy nie, ale to nie ma większego znaczenia. Tak to widzę.
Najlepsze jest to, że, jak stwierdził jego kolega z pracowni Jens Ferdinand Willumsen, Hammershøi zawsze malował tak samo, jego pierwsze obrazy – jeśli chodzi o formę i linie – są identyczne jak późniejsze, zero rozwoju. Jednak dziś to rozwojowy Willumsen jest mniej znany niż Hammershøi, tak więc szach-mat, coache, rozwój jest przereklamowany, pozostawmy go rozmarynowi, bez rozwoju też można stać się jednym z najsłynniejszych duńskich malarzy. Pocieszająca wizja.
Inspiracje XVII-wiecznym malarstwem holenderskim
Z kolei nauczyciel jednego i drugiego, czyli Peder Severin Krøyer, o którego wystawie „L’heure bleue” w Musée Marmottan Monet w Paryżu pisałam Wam we wrześniu, miał nosa, bo mówił: „Mam ucznia, który maluje najdziwniej. Nie rozumiem go, ale wierzę, że będzie ważny i nie próbuję na niego wpływać”. I dla mnie Hammershoi też jest trochę dziwny. Czasem nie mogę się zdecydować, czy z jego obrazów emanuje spokój i cisza, czy raczej pustka i samotność.
Hammershøi czerpał inspirację z XVII-wiecznych holenderskich obrazów, na których postacie zajmują się codziennymi czynnościami. Zawsze się śmieję, że chociaż obrazy Hammershøia to tył obrazów Vermeera, jednak zioną dla mnie czymś innym.
Niezależnie od tego, czy te wnętrza usypiają, pobudzają, niepokoją czy wyciszają, jedno jest pewne – na bank zachwycają. Koniecznie wybierzcie się na tę wystawę, bo czegoś takiego nie było nie tylko u nas, ale w ogóle w tej części Europy. No bombka.
W Poznaniu można podziwiać ją jeszcze przez dwa tygodnie, czyli do 6 lutego.
Potem „Vilhelm Hammershøi. Światło i cisza” przenosi się do Muzeum Narodowego w Krakowie.
***
I jak Wam się podoba Hammershøi?
Byliście już na wystawie albo się wybieracie?
PS À propos ciszy: wiedzieliście, ze Hammershøi nie słyszał na jedno ucho?