Wystawa Marcin Osiowski, „Art on Art”, HOS Gallery
Do tej pory nie byłam jeszcze na wystawie w HOSgallery i można powiedzieć, że ten stan nadal nie uległ jakiejś drastycznej zmianie. Wczorajszy wernisaż „Art on Art” Marcina Osiowskiego, chociaż organizowany przez tę galerię, odbył się w BABKA do wynajęcia, ponad 1000 m2 przestrzeni (to tam za 2 tygodnie są Targi Sztuki Dostępnej). I całe szczęście, bo nie wiem, gdzie indziej zmieściłaby się tak rozpasana wystawa – prawie 4 dekady twórczości!
Co znajdziecie w recenzji?
Nie mam pojęcia, ile dokładnie było obrazów, ale jakoś między 150 a 200… Marcin Osiowski ma dorobek tak bogaty w konteksty i interteksty, że o jego pracach spokojnie można napisać 3 doktoraty. A zważywszy na średnie tempo, w jakim w Polsce pisze się prace doktorskie, to Osiowski spokojnie zdąży dorzucić obrazy z kolejnej dekady.
Gdyby Marcin Osiowski był Williamem Blakiem
Pisanie o malarstwie Marcina Osiowskiego przypomina upychanie zawartości szafy do pudełka zapałek albo wszechświata do ziarenka piasku (chociaż William Blake twierdzi coś innego, o wszechświecie, rzecz jasna, nie o Osiowskim). „Art on Art” jest niezwykle wymagającą wystawą. Wymagająca miejsca, czasu i uwagi, nie tylko na zapoznanie się z obrazami, lecz także z niekończącymi się, ale świetnymi tekstami kuratorskimi pełnymi cytatów z Ludwika Wittgensteina, osi, dookoła której kręci się ten artysta.
Zresztą nie tylko wokół niego, bo Marcin Osiowski krąży między Orwellem a Bułhakowem, miedzy drzeworytem japońskim a polskim karpiem, między absurdem i dadaistycznym humorem (wspaniała jest jego maszynka do mielenia sztuki!), między papką popkulturową a sacrum (przedstawienie prawdziwej twarzy Mikołaja Kopernika, nie tej „medialnej”, albo wygumkowanie Lecha Wałęsy) czy sztuką krytyczną (dostaje się politykom i mechanizmom nacisku społecznego) a eksperymentami formalnymi przekopującymi kompozycje, odcienie, nasycenie czy jasność barw. Nic nie przebije zabawy Osiowskiego z czarnym kwadratem na białym tle Kazimierza Malewicza. Nic.
Na wystawie „Art on Art” znalazła się też genialna seria 5 obrazów, czyli 4 por roku (2 z nich widzicie za moimi plecami na końcu tego wpisu), bazująca na zmiennym stosunku czterech kolorów (białego, czarnego, złotego i szaro-niebieskiego), odpowiadającym poszczególnym sezonem.
Przeczytaj obrazy albo malarski język obrazów Marcina Osiowskiego
Marcin Osiowski od lat 8o. XX wieku za Wittgensteinem i jego grami językowymi eksploatuje użycie języka w kolorze. Świat poznaje się zmysłami (w tym wzrokiem), ale opisuje słowami (językiem). Na tym opiera się bliskie mi pojęcie językowego obrazu świata, któremu poświęciłam rozdział w mojej książce „Narracja w powieści graficznej”. Pojęcie jest starsze niż Internet, co wydaje się niemożliwe, bo przed Internetem nic nie było, nawet ryby nie wyszły jeszcze na ląd.
Koncepcja językowego obrazu świata sięga czasów Marcina Lutra, łączy się ją przede wszystkim z Wilhelmem von Humboldtem i – jak zwykle – XIX wiekiem, ale karierę zrobiła w XX wieku dzięki Edwardowi Sapirowi i Benjaminowi Lee Whorfowi. To oni postawili hipotezę relatywizmu językowego: jak to język wpływa na myślenie i postrzeganie świata albo wręcz je determinuje. Zajmowali się tym sporo wcześniej niż Wittgenstein, ale to on rozciągnął JOŚ na estetykę i język – czy też logikę – barw.
Tak jak „Uwagi o barwach” Ludwiga Wittgensteina (które Marcin Osiowski przetłumaczył na swój użytek, zanim pojawiło się oficjalne tłumaczenie) są mocno fragmentaryczne, rodzą pytania, nie dając odpowiedzi, zmuszając mózg do wrzucenia wyższego biegu, tak milion obrazów Osiowskiego pokazany na wystawie „Art on Art” porusza milion zagadnień.
Sztuka o sztuce, obrazy o obrazach, a malarstwo o języku
U ich źródła leżą refleksje Wittgensteina, ale Marcin Osiowski idzie o krok dalej – umieszcza postulaty i cytaty filozofa zarówno w tytułach niektórych obrazów, jak i w/na nich samych, jeszcze bardziej zmuszając odbiorcę do rozpatrywania słynnych kwestii w stylu „Czy biel musi być najjaśniejszym kolorem?”. Spoiler: u Osiowskiego z każdą kolejną flagą coraz bardziej szarzejąca biel stapia się z czerwienią i nie daje– jakbyśmy się spodziewali – żadnego millennial pink, tylko szarą mamałygę. Flagę oddartą tak z symbolicznego znaczenia, jak i ostatecznie logiki oraz prawideł rządzących barwami.
Obrazy Osiowskiego są jak traktaty filozoficzno-językowe, szczęśliwie pozbawione ciężaru rasowej fenomenologii, eksperymenty dadaistyczne, malarskie szarady absurdów, codzienności i polityki. Przetwarza rezerwuar kultury (nie tylko wizualnej), fragmenty obrazów, piosenek, nierzadko sam daje podpowiedzi, skąd się wziął np. słynny „kapelutek” na obrazie „Salisbury Cathedral”.
Tak się zapatrzyłam na kolejne obrazy, że z wrażenia – jak nigdy na wystawie! – dużo zdjęć zrobiłam krzywo. Pardonsy.
***
Moja recenzja wystawa „Art on Art” jest dostępna także na stronie Marcina Osiowskiego.