Wystawa „Miłość i obowiązek. Powstanie styczniowe 1863” w Pałacu pod Blachą w Warszawie.
Jacek Malczewski, Jan Matejko, Artur Grottger czy Maksymilian Gierymski to nie wszyscy artyści, których prace są na wystawie „Miłość i obowiązek. Powstanie styczniowe 1863” w Pałacu pod Blachą w Warszawie. Wydarzenie zorganizował Zamek Królewski w Warszawie we współpracy z Litewskim Muzeum Narodowym w Wilnie oraz w partnerstwie z Muzeum Wojska Polskiego, co już daje jako takie pojęcie o rozmachu całej imprezy. Ale jeśli na tej wystawie spodziewacie się nudnej encyklopedyczności, to źle się spodziewacie.
Co znajdziecie w recenzji?
Przez długi czas powstanie styczniowe nie miało najszczęśliwszego PR-u. Ledwo zdążyło upaść, a już „rozjechali” je przedstawiciele pozytywizmu mający powyżej uszu nieudanych zrywów niepodległościowych, które zamiast upragnionej wolności przynosiły jeszcze większą niewolę i represje. Mieli dość tego, że tysiące Polaków giną w imię romantycznych i bujających w obłokach ideałów (zejście poniżej obłoków zapewniłoby doskonałą widoczność kosmicznej dysproporcji między siłami zaborców a siłami powstańców), i doszli do wniosku, że koniec balu, jak nie bagnetem, to inaczej pokonamy wroga. Trzeciego wyjścia nie ma. To znaczy mówi się, że najlepszym wyjściem jest zawsze wyjście na wino, ale nawet Pacyfik chardonnay nie wymiótłby zaborców z naszych ziem.
Powstanie styczniowe w pozytywizmie. Od traumy do wyparcia
Pozytywiści zadecydowali, że od teraz przestajemy żyć mrzonkami, tylko zakasujemy rękawy, bierzemy się za pracę u podstaw, edukację mas, unowocześnienie przemysłu, rolnictwa, handlu, w ogóle unowocześnienie wszystkiego i odbudowę gospodarki okupowanego kraju, bo tylko dzięki temu naród będzie mocny i odzyska niepodległość. Powstania jak widać coś nie wychodzą.
Chociaż powstanie styczniowe pozytywiści potępiali jak ja gorzką czekoladę (toż to oksymoron, czekolada z natury powinna być słodka) i tak temat przewijał się w ich twórczości. Pojawia się m. in. u Bolesława Prusa w opowiadaniu „Omyłka” i w „Lalce” – Stanisław Wokulski trafił na Syberię właśnie z powodu udziału w zrywie. W jakiś sposób pisanie o tym jest próbą przepracowania traumy samego Prusa, a właściwie Aleksandra Głowackiego, który mając niecałe 16 lat, zdążył już walczyć w kilku różnych oddziałach powstańczych i bardzo długo nie był w stanie wracać do tych wydarzeń.
Powstanie styczniowe króluje również u Elizy Orzeszkowej w „Nad Niemnem”, a jeszcze bardziej w nowelce „Gloria Victis”. Jej bohaterem jest ostatni dowódca powstania, Romuald Traugutt, którego państwo Orzeszko uratowali, i to nie była fikcja literacka Przez pewien czas ukrywali Traugutta u siebie w majątku w Ludwinowie, po czym pisarka osobiście, własnym powozem, nieomalże na własnych kolanach, cichaczem wywiozła go poza granicę Królestwa Polskiego. Pomoc powstańcom kosztowała Orzeszków utratę majątku, a męża pisarki dodatkowo kilkuletni pobyt na Syberii plus rozwód, jako że Orzeszkowa ani myślała ruszyć za Piotrem na Sybir. Została na miejscu i zajęła się unieważnianiem małżeństwa, w którym zresztą nigdy nie było miłości.
Tak czy inaczej zazwyczaj na powstanie styczniowe patrzy się albo przez pryzmat przeoranych nim jego uczestników – pisarzy pozytywizmu, albo przez pryzmat bezosobowego i nudnego zbioru faktów. Sam szał.
Wystawa „Miłość i obowiązek. Powstanie styczniowe 1863” w Pałacu pod Blachą w Warszawie
Tymczasem kuratorka Anna Czekaj postanowiła powstanie styczniowe „wyjąć” z podręcznika i je uczłowieczyć. Z jednej strony wystawa jest o powstaniu styczniowym samym w sobie (przyczyny, przebieg, skutki i tak dalej), a z drugiej strony o powstańcach styczniowych, i to nie anonimowej masie, tylko konkretnych postaciach, które mają imiona, nazwiska, a nawet… twarze.
W ramach globalnej historii pojawiają się historie lokalne poszczególnych osób. A wszystko to po to, żeby uzmysłowić widzom, że udział w powstaniu brali udział ludzie tacy jak my (może nie całkiem jak my, bo nie mieli robaczki Facebooka). Każdy z nich miał za to swoje motywacje, emocje, historie, ale wszystkich łączyło jedno: tytułowa miłość do Polski i równie tytułowy obowiązek, jakim była nieustanna walka o wolność.
Powstanie listopadowe i trzy dekady zaciskania zębów
Już 33 lata wcześniej, w 1830 r. kombo tych dwóch elementów – miłości do Polski i obowiązku walki – doprowadziło do wybuchu powstania listopadowego przeciwko Imperium Rosyjskiemu, którego skutki były straszliwe.
Po upadku powstania listopadowego car Mikołaj I Romanow powiedział: „nie wiem, czy będzie jeszcze kiedy jaka Polska, ale tego jestem pewien, że nie będzie już Polaków” i sukcesywnie na wszystkich frontach zaczął realizować swój plan, w czym dodatkowo pomogła mu przywleczona przez armię rosyjską walczącą przeciwko powstańcom epidemia cholery – skutecznie zmniejszyła populację Królestwa Polskiego.
Przez kolejne trzy dekady Polacy zaciskali zęby i – mimo licznych manifestacji – nie doszło do kolejnego wielkiego zrywu niepodległościowego, chociaż od początku lat 60. XIX w. na ulicach było – delikatnie mówiąc – nerwowo. Wszystko zaczęło się tak naprawdę 18 marca 1859 r.: w Warszawie nabożeństwo za dusze trzech wieszczów narodowych, Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego i Zygmunta Krasińskiego, stało się pretekstem do serii demonstracji patriotycznych.
Jednak pierwsza od czasu powstania listopadowego tak wielka manifestacja patriotyczna miała miejsce dopiero ponad rok później, 11 czerwca 1860 r., a był nią pogrzeb na cmentarzu ewangelicko-reformowanym Katarzyny Sowińskiej, wdowy po bohaterze narodowym, generale Józefie Sowińskim, na który to pogrzeb przyszły dzikie tłumy żądne pożegnania swojej ukochanej działaczki. Rzucili się na tren sukni zmarłej, cięli go na kawałki i rozdawali na pamiątkę uczestnikom manifestacji. Gdy tren się skończył, rzucili się na obicie trumny oraz na galony. I na wystawie „Miłość i obowiązek. Powstanie styczniowe 1863” w Pałacu pod Blachą można zobaczyć owe pamiątki po generałowej – fragment szarego jedwabiu i srebrnego galonu. Dobrze, że ci fanatycy ich nie zeżarli.
Generał Sowiński na reducie Woli. Siła legendy
Generałowa Sowińska straciła tren w 1960 r., a generał Sowiński wcześniej stracił coś znacznie cenniejszego, w dodatku za życia: nogę w czasie wyprawy Napoleona na Rosję. Mimo protezy Józef Sowiński walczył podczas powstania listopadowego i jako dowódca zginął podczas obrony reduty na Woli w Warszawie 6 września 1831 r. Władze rosyjskie podały wersję o zabiciu generała na posterunku bojowym, wersję nieco upiększoną, ale taką, która przeszła do historii i jest znana chociażby z obrazu „Gen. Sowiński na szańcach Woli” Wojciecha Kossaka.
Tymczasem prawda wyglądała nieco inaczej: kilkugodzinna obrona Woli nie miała szans na powodzenie, ponieważ Polacy mieli 12 dział, a Rosjanie 76, przewaga osobowa była jeszcze bardziej przygnębiająca. Część powstańców zginęła, część się poddała, a część zwiała do pobliskiego kościoła św. Wawrzyńca.
Rosjanie zaproponowali kapitulację, generał Sowiński widząc, że wygrana odlatuje na skrzydłach nadziei, zgodził się poddać, po czym ledwo jego żołnierze złożyli broń, nagle od strony kościoła zaczęto strzelać w plecy Rosjan. Ci oczywiście uznali to podstęp i po chwili było pozamiatane. Pozbawionych broni Polaków momentalnie zamordowano bagnetami. Jakby tego było mało, po upadku powstania listopadowego Rosjanie przebudowali świątynię na cerkiew, nawet budynek musieli „ukarać”, skoro przyczynił się do wybicia części ich żołnierzy, jednak podczas I wojny światowej zwrócono cerkiew kościołowi katolickiemu. Powstańcom listopadowym nikt życia nie zwrócił.
Śmierć generała Sowińskiego obrosła legendą, umęczeni zaborami i nieudanym zrywem niepodległościowym Polacy potrzebowali superbohatera, który będzie rozpalał w masach wolę walki ze znienawidzonym wrogiem i wiarę w to, że takowa walka ma sens. Generał Sowiński stał się symbolem walki o niepodległość, nieskończonego patriotyzmu i poświęcenia za ojczyznę i jako tenże symbol trafił i do malarstwa, i do literatury. W wierszu „Sowiński w okopach Woli” Juliusz Słowacki pisze: „jenerał Sowiński / starzec o drewnianej nodze…”, w rzeczywistości „starzec” miał 54 lata. Dinozaur jak nic.
Katarzyna Sowińska. Generałowa, pianistka, feministka
Równie słynną postacią była jego żona Katarzyna Antonina z Schraederów, później Jonasowa, a ostatecznie Sowińska. Nie była tylko żoną swojego (drugiego) męża, bo przeszła do historii jako wielka działaczka patriotyczna i społeczna, sanitariuszka powstania listopadowego, a także doskonale wykształcona feministka, która wyhodowała feminizm w Warszawie i zrewolucjonizowała rolę kobiet. Koniec z byciem omdlewającym i nic nierobiącym kwieciem, drogie panie, ojczyzna wzywa. Poomdlewamy dopiero w wolnej Polsce.
Po śmierci pierwszego męża, Niemca Karla Gottlieba Jonasa, w 1809 r. Katarzyna-jeszcze-nie-Sowińska została członkinią Rady Dozorczej Dam, instytucji nadzorującej szkoły i pensje żeńskie. W 1815 r., równo 20 lat po pierwszym ślubie, wyszła za mąż za Sowińskiego-jeszcze-wtedy-nie-generała, za to komendanta Szkoły Wojskowej Aplikacyjnej.
Jednym z nauczycieli w tejże szkole był m.in. Mikołaj Chopin, który ze swoim synem Fryderykiem bywał w domu Sowińskich, a z którym to synem Katarzyna grywała na fortepianie na cztery ręce. Któregoś razu Sowińska tak oszalała na punkcie wykonywanego przez słynną niemiecką artystkę Henriette Sontag hiciora „Der Schweizer Bub” (hiciora o jodłującym szwajcarskim chłopcu, nie ma co, moi drodzy, narzekać na poziom Eurowizji), że w 1824 r. 14-letni wówczas Fryderyk Chopin zadedykował jej – znaczy Sowińskiej, nie niemieckiej artystce – swoje Wariacje E-dur na temat owego hiciora.
Związek Dobroczynności Patriotycznej po Domach. Działamy, a nie tylko gadamy
To właśnie Sowińska po wybuchu powstania listopadowego założyła Związek Dobroczynności Patriotycznej po Domach, pierwszą tego typu polską organizację powołaną i zarządzaną przez kobiety. Zapędzała warszawianki do pracy charytatywnej, zbiórek na wyposażenie powstańców, do opieki nad rodzinami poległych czy pielęgnowania rannych. Po bitwie o Olszynkę Grochowską 25 lutego 1831 r. we własnym mieszkaniu zorganizowała lazaret. Taka to była niezwykła kobieta.
Po upadku powstania listopadowego owdowiała i bezdzietna Sowińska rzuciła się w wir działalności społecznej. Związek nadal pomagał sierotom i wdowom po uczestnikach powstania, a nad organizacją zbiórek odzieży i żywności czuwała właśnie generałowa. Na maksa zaangażowała się w popowstaniową konspirację i efektem tego zaangażowania były trzy lata więzienia (1835-1837) pod zarzutem utrzymywania kontaktów z Wielką Emigracją.
Rozentuzjazmowane entuzjastki. Pierwsza polska grupa feministyczna
Co mogła zrobić ta ponad 60-letnia dama po wyjściu na wolność? Ano znów rzuciła się w wir działalności społecznej. Organizowała spotkania weteranów powstania listopadowego i patronowała „entuzjastkom”, pierwszej polskiej grupie feministycznej skupionej wokół Narcyzy Żmichowskiej żądającej społecznych, politycznych i obyczajowych praw takich samych, jakie mieli mężczyźni. Najważniejsza dla nich była edukacja i niezależność ekonomiczna, czyli coś, co w trzeciej dekadzie XXI w. jest dla nas naturalne, ale prawie dwa wieki temu obie rzeczy dla większości kobiet były nieosiągalne.
Jednak „entuzjastki” nie poddawały się i wywalczyły nowe standardy kobiecej edukacji, mogły już rzucić w kąt gary i tamborek, a zacząć – jak mężczyźni – uczyć się w szkołach geografii, nauk przyrodniczych, arytmetyki, historii i języków obcych. Jeśli chciały, nadal mogły zajmować się wyłącznie prowadzeniem domu i byciem żoną swojego męża, ale już nie musiały – od teraz to był ich wybór.
Katarzyna Sowińska zmarła w wieku 84 lat. Jestem ciekawa, jakby nazwał ją Słowacki, gdyby oczywiście jeszcze żył, skoro jej męża nazwał starcem, a w chwili śmierci generałowa była od Sowińskiego 30 lat starsza.
Bezpośrednia przyczyna wybuchu powstania styczniowego: nie dać się nabrać na brankę
Jak widać na przykładzie pogrzebu generałowej Sowińskiej, represje carskie guzik dawały, więc żeby spacyfikować wiecznie krnąbrnych Polaków Aleksander II w 1861 r. zarządził stan wojenny w Królestwie Polskim. Niewiele to dało, bo mimo silnych represji działalność ruchów narodowo-wyzwoleńczych nie zniknęła, tylko przeniosła się do podziemia.
Powstanie miało wybuchnąć 20 sierpnia 1862 r. (ewidentnie mamy jakieś komórkowe ciągoty do powstań w sierpniu), ale z powodu braku przygotowania ciągle przesuwano termin. Aleksander Wielopolski, naczelnik rządu cywilnego Królestwa Polskiego z ramienia cara, żeby „uspokoić” nastroje, w połowie stycznia 1863 r. zarządził tzw. brankę, czyli niespodziewany pobór do wojska rosyjskiego, który dotyczył wyznaczonych imiennie 8 tysięcy osobników podejrzanych o przynależność do organizacji patriotycznych. Branka, która miała zapobiec wybuchowi powstania, przyspieszyła jego wybuch. Miało być kolorowo, a wyszło jak zwykle.
Dzień później, 16 stycznia 1863 r., Tymczasowy Rząd Narodowy wystosował odezwę, w której zarządził w całym kraju stan wyjątkowy, a także ogłosił datę wybuchu powstania styczniowego: w nocy z 22 na 23 stycznia i nie ma przebacz, bo chciano w ten sposób ubiec brankę zaplanowaną na 25 stycznia. I tak oto wybuchło największe i najdłużej trwające polskie powstanie narodowe – trwało aż do października 1864 (!) r. U nas powstanie rozpoczęło się 22 stycznia, na pozostałych ziemiach zaboru rosyjskiego trochę później: 1 lutego na Litwie i Białorusi, a 5 maja na Ukrainie.
Zryw przeciwko rosyjskiemu oprawcy nie dość, że zjednoczył narody dawnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów, to jeszcze stał się inspiracją dla kolejnych pokoleń bohaterów walk o wolność, a także mitem założycielskim krajów, które w 1918 r. odzyskały niepodległość: Polski i Litwy.
Mit powstania styczniowego i niemityczni ludzie
Mając świadomość rangi powstania styczniowego i jego mitotwórczej roli, czasem zapomina się, że za tym mitem stali prawdziwi ludzie, o czym szczęśliwie przypomina wystawa „Miłość i obowiązek. Powstanie styczniowe 1863”. Wystawa, które pokazuje ludzką twarz tego zrywu narodowego, i to dosłownie, bo prezentowanych jest na niej chyba ze sto fotografii powstańców. Dzięki temu uczestnicy powstanie to żadne „nołnejmy”, tylko postacie z krwi i kości.
W 1863 r. w Polsce był boom na patriotyczne zdjęcia, mężczyźni fotografowali się w mundurach powstańczych, a kobiety w strojach żałobnych. Podczas powstania styczniowego ludzie rzucali się na zdjęcia słynnych powstańców czy adiutantek takich jak Anna Henryka Pustowójtówna. Wiele to mówi o naszej aktualnej kondycji – kiedyś celebrytami byli bohaterowie narodowi, a dziś wiecie, jak jest; kiedyś to były czasy, teraz nie ma czasów czy jakoś tak.
W każdym razie na wystawie „Miłość i obowiązek. Powstanie styczniowe 1863” pojawia się mnóstwo zdjęć i innych smaczków pomagających poczuć ówczesny klimat, takich jak np. odezwy, instrukcje powstańcze, obligacje tymczasowe pożyczki ogólnej narodowej na 40, 100 albo 500 złotych, matryce do drukowania banknotów, przepustki na opuszczenie obozu powstańczego, pisemne polecenia służbowe magazynu o wydanie burki i sukmany, gazeta „Wiadomości z pola bitwy” (serio miała taki tytuł), schemat organizacyjny Rządu Narodowego w latach 1863-1864, nuty do skomponowanego na fortepian marszu żuaw czy ryciny propagandowe skierowane do ludności ukraińskiej.
Jednak moim hitem jest zaproszenie na nabożeństwo za ojczyznę zaczynające się w ten sposób: „Urzędnicy wszelkich władz królestwa w Warszawie zapraszają braci Rodaków wszystkich Stanów i Wyznań na nabożeństwo o pomyślność Ojczyzny”. „Braci Rodaków wszystkich Stanów i Wyznań” – chciałabym, żeby w naszych czasach serwisy informacyjne zaczynały się w równie serdeczny sposób.
Biżuteria patriotyczna i żałoba narodowa
Na wystawie „Miłość i obowiązek. Powstanie styczniowe 1863” prezentowane są nie tylko obrazy, dokumenty, zdjęcia, ale i broń, kreacje cywilne, mundury czy nawet sukmana zesłańca syberyjskiego, a także przedmioty codziennego użytku oraz biżuteria patriotyczna. W okresie, gdy kraj był pogrążony w żałobie narodowej, kobiety nosiły czarne dodatki: broszki, naszyjniki, szpile, wachlarze i bransoletki w formie… kajdan. Czytelniejszego komentarza do sytuacji prawie od wieku pogrążonego w niewoli państwa chyba nie można byłoby wymyślić, a kilka sal dalej w Pałacu pod Blachą znajdują się prawdziwe kajdany z warszawskiej Cytadeli. Robią piorunujące wrażenie.
Z powstaniem styczniowym wiąże się jeszcze inna historia dotycząca biżuterii – otóż pozostałością po nim jest fakt, że nosimy obrączkę na prawej ręce, co jest ewenementem w skali świata. Zresztą niejedynym, my często jesteśmy ewenementem. Kiedy w Polsce zapanowała żałoba narodowa, mężatki na znak solidarności symbolicznie przekładały obrączkę z tradycyjnej lewej dłoni na prawą, do tej pory zarezerwowaną dla wdowy, i tak nam to zostało. W ramach żałoby narodowej kobiety nosiły również czarne suknie, a niekiedy i długie welony, co groziło wysokim mandatem.
Otóż władza rosyjska miała prawo żądać od damy ubranej w żałobny strój , żeby pokazała dokument poświadczający śmierć kogoś bliskiego, rodzica, męża albo dziecka. Jeśli dokumentu nie miała kobieta idąca ulicą, dostawała karę w wysokości 50 rubli, a jeśli kobieta jadąca powozem – dwa razy tyle, niech więcej płaci, skoro stać ją – bezczelną patriotkę! – na dorożkę. O tym, jak monstrualne były to sumy, najlepiej świadczy fakt, że w „Lalce” Prusa baronowa Krzeszowska za tytułową naprawdę luksusową lalkę dała aż… 15 rubli.
Na wystawie „Miłość i obowiązek. Powstanie styczniowe 1863” obok biżuterii patriotycznej wisi piękny duży obraz Józefa Simmlera przedstawiający w żałobnej sukni brunetkę o poważnym spojrzeniu, która na prawej ręce nosi właśnie taką bransoletkę w kształcie kajdan. Brunetką jest Julia Bock, którą za działalność powstańczą uwięziono w Cytadeli jesienią 1863 r.
Trendy w powstaniu styczniowym. Moda i design
To, co mnie urzekło w Pałacu pod Blachą, to damski kontusz ślubny z rekonstrukcją spódnicy z męskim kontuszem, spodniami i żupanem. Jeśli mielibyście problem z wyobrażeniem sobie młodożeńców w takich kreacjach, z boku wisi prawdziwa fotografia ślubna z epoki. Myślę, że taka suknia jest drugim z powodów, dla których mogłabym rozważyć wyjście za mąż. Pierwszym jest kopalnia uranu oraz akt własności Musée d’Orsay, rzecz jasna.
Jeśli chodzi o przedmioty codziennego użytku, to na wystawie „Miłość i obowiązek. Powstanie styczniowe 1863” jest ich mnóstwo: tabakierki, zegarki, manierki, zegarki, łyżeczki, widelce z wyrzeźbionym rokiem itp. A ponieważ ekspozycja ta stawia na „ludzki”, indywidualny wymiar powstania styczniowego większość rzeczy w opisie ma podane, do kogo konkretnie należała: np. luneta czy róg sygnałowy Romana Rogińskiego, cygarnica powstańca Ignacego Żarskiego, krzesiwo – uroczy piesek z mosiądzu – zesłańca syberyjskiego Stanisława Nartowskiego i tak dalej w tym stylu.
Mnie najbardziej poruszyły wykonane przez powstańca ks. Mikołaja Stempińkiego na zesłaniu w Tomsku drewniane, dość toporne, skrzypce i krzyżyk ze słomy. Pokazują, jak trudno jest złamać człowieka nawet w tak nieludzkich warunkach.
Jacek Malczewski i „Sopliców choroba”
Natomiast same nieludzkie warunki na Syberii doskonale pokazują obrazy, szczególnie Jacka Malczewskiego, m.in. „Wigilia na Syberii”, „Na etapie (Sybiracy)”, „Śmierć na etapie”, „Śmierć wygnańca”, „Niedziela w kopalni (Odpoczynek w kopalni”).
Jacek Malczewski od drugiej połowy lat 70. XIX w. do początku lat 90. XIX w. często brał na tapetę Sybiraków. Mówił o sobie „gdybym nie był Polakiem, nie byłbym artystą” i coś w tym jest. Urodził się w 1854 r. w zubożałej rodzinie szlacheckiej, w której nasiąkał patriotyzmem, a w 1867 r. rodzice wysłali 13-latka syna na 4 lata do majątku wuja Feliksa Karczewskiego w Wielgiem, gdzie jego guwernerem był Adolf Dygasiński, uczestnik powstania styczniowego.
Malczewski wychowany był z jednej strony na malarstwie Jana Matejki, z drugiej na martyrologicznych pracach Artura Grottgera, z trzeciej natomiast na literaturze wieszczów, zwłaszcza Juliusza Słowackiego. Nic więc dziwnego, że ogarnęła go „Sopliców choroba, że oprócz Ojczyzny nic się nie podoba”, jak to sam u siebie zdiagnozował, nawiązując do słów Telimeny z „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza.
Stwierdzenie Telimeny na temat malarza Orłowskiego doprowadziła do tego, że młodszy od niej dwa razy Tadek z marszu zaczął całować ją po rączkach, a potem w najlepsze migdalić, natomiast Malczewskiego „Sopliców choroba” doprowadziła do tego, że w latach 1876–1877, w czasie studiów w Paryżu, powstał pomysł serii obrazów patriotyczno-martyrologicznych inspirowanej „Anhellim” Juliusza Słowackiego.
Owym poematem z 1837 r. zaraził go Julian Malczewski i w listach śmigających między Radomiem a Paryżem ojciec i syn namiętnie dyskutowali o Słowackim. W Muzeum Narodowym w Krakowie znajduje się kilka paryskich szkiców do obrazów namalowanych 6-7 lat później 1882–1883), czyli m.in. do pokazywanej na wystawie „Miłość i obowiązek. Powstanie styczniowe 1863” w Pałacu pod Blachą „Niedzieli w kopalni” i do niepokazywanej na wystawie „Śmierci Ellenai”. Pierwsza praca przedstawia codzienność Sybiraków, a druga jest żywcem inspirowana „Anhellim”.
Chociaż na wystawie „Miłość i obowiązek. Powstanie styczniowe 1863” prezentowanych jest kilka obrazów Malczewskiego, najmocniejsza jest „Wigilia na Syberii”, znana też jako „Wigilia Wygnańców”. Na Syberii kolacja wigilijna, która powinna kojarzyć się z radością, ciepłem i najbliższymi, bardziej przypomina Ostatnią Wieczerzę.
Jacek Malczewski, „Wigilia na Syberii”
Przy stole – zamiast rodziny – siedzi ośmiu mężczyzn – osamotnionych skazańców o zrozpaczonych i zamyślonych spojrzeniach, całkowicie pozbawionych radości i nadziei. Bo jak można się cieszyć, wiedząc, że przez lata – a może nigdy – nie powróci się do bliskich i do ojczyzny. A Wigilia jest tak specyficznym dniem, że ekstremalnie musiała w nich nasilać tęsknotę. Głodowi emocjonalnemu, psychicznemu, towarzyszy głód fizyczny – na stole zamiast tradycyjnych 12 potraw wigilijnych jest czarny chleb, rozwodniona ciecz przez największych nawet optymistów nienazywana zupą oraz herbata, a może po prostu herbaciany wrzątek
Na mnie – osobie, której rodzina wylądowała na Syberii i słyszała, jak wyglądała codzienność niektórych Sybiraków (a wyglądała tak, że w porównaniu do niej menu na obrazie Malczewskiego to wyrafinowana kolacja fine diningowa) – piorunujące wrażenie robią zwłaszcza trzy postacie. Znajdujący się w lewym rogu mężczyzna bezsilnym gestem ukrywający twarz w dłoniach oraz siedzący koło siebie z prawej strony dwaj mężczyźni – jeden z nich opiera głowę na dłoniach, drugi chowa ją za pustym talerzem. Nie wiem, czy w malarstwie istnieje bardziej przygnębiające studiom samotności, beznadziei, braku nadziei, rozpaczy i tęsknoty.
Chyba nie tylko we mnie obraz Malczewskiego wywołuje tak silne emocje, skoro w różnych obszarach kultury pojawiają się do niego nawiązania. „Wigilia na Syberii” zainspirowała Jacka Kaczmarskiego do napisania w 1980 r. piosenki o tym samym tytule, można posłuchać jej na YouTube:
„Zasyczał w zimnej ciszy samowar
Ukrop nalewam w szklanki
Przy wigilijnym stole bez słowa
Świętują polscy zesłańcy”
(…)
Nie będzie tylko gwiazdy na niebie
Grzybów w świątecznym barszczu
Jest nóż z żelaza przy czarnym chlebie
Cukier dzielony na kartce
Talerz podstawiam by nie uronić
Tego czym życie się słodzi
Inny w talerzu pustym twarz schronił
Bóg się nam jutro urodzi!”
Do obrazu „Wigilia na Syberii” Malczewskiego nawiązał też Andrzej Wajda w filmie „Katyń”, gdy pokazał ostatnią wigilię polskich oficerów w sowieckim obozie jenieckim Jeden z mężczyzn kryje twarz za talerzem w identycznym geście jak postać z obrazu Malczewskiego. Wajda, zanim ukończył reżyserię w Wyższej Szkole Filmowej w Łodzi, studiował malarstwo na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, więc nie jest jakimś nieziemskim zaskoczeniem fakt, że sporo scen w jego filmach mniej lub bardziej bezpośrednio odsyła do różnych obrazów.
Istnieje jeszcze inny film żywcem nawiązujący do dzieła Malczewskiego – młodszy o 10 lat od „Katynia” krótkometrażowy fabularyzowany dokument Marka Brodzkiego pod tytułem „Jacek Malczewski. Wigilia na Syberii”, w którym jedna ze scen wygląda jak ożywiony obraz Malczewskiego. Zafascynował mnie fakt, że w trzech linijkach użyłam trzy razy wyrazu „Malczewski”. Teraz już cztery.
Pożegnanie powstańca styczniowego i przywitanie kokardy narodowej
Ale w kontekście „Wigilii na Syberii” Malczewskiego. wszystko jest fascynujące. Od zawsze fascynuje mnie fakt, że Malczewski namalował Wigilię na Syberii w 1892 r., a Wigilia w 1892 r. była pierwszą w Polsce Wigilią po powrocie z Syberii pewnego studenta medycyny częściowo zamieszanego w zamach na życie cara Aleksandra III, czyli… Józefa Piłsudskiego! Dla którego zresztą przez całe życie powstanie styczniowe będzie bardzo ważne, ponad ćwierć wieku później to on zadba o to, żeby po odzyskaniu niepodległości weteranów powstania styczniowego otoczono opieką i szacunkiem. Już na początku 1919 r. Piłsudski wyda rozkaz, na mocy którego weterani uzyskają uprawnienia żołnierzy Wojska Polskiego, będą mieli stałą pensję od państwa, a na Pradze w Warszawie utworzy się specjalnie dla nich schronisko św. Teresy.
Piłsudzki zarządzi również, żeby powstańcy mieli prawo do noszenia charakterystycznych fioletowych mundurów. Do rozpoznawania na ulicach weteranów równie mocno, o ile nie mocniej, przyczynią się przede wszystkim czapki rogatywki ozdabiane srebrnym orłem albo biało-czerwoną kokardą, chyba najbardziej rozpoznawalnym atrybutem powstańca styczniowego. Taką kokardę narodową można zobaczyć np. na obrazie Artura Grottgera, na którym żegnająca powstańca żona przyczepia mu ją do rogatywki.
A fragment samego obrazu „Pożegnanie” Grottgera w 2013 r. można było zobaczyć na 800 tysiącach egzemplarzy okolicznościowej dwuzłotówki, którą Narodowy Bank Polski wypuścił z okazji 150. rocznicy wybuchu powstania styczniowego.
.Jan Matejko. Co malarstwo historyczne zawdzięcza powstaniu styczniowemu
Na wystawie „Miłość i obowiązek. Powstanie styczniowe 1863” tej monety nie ma, ale za to jest kolejny z najsłynniejszych obrazów na temat powstania styczniowego. Mowa o namalowanej w 1864 r. pracy „Polonia – Rok 1863” (albo „Zakuwana Polska”) nauczyciela Jacka Malczewskiego, czyli Jana Matejki. Dwóch z jego ośmiu braci, Edmund i Kazimierz, brało udział w powstaniu, natomiast Matejko miał wzrok taki jak ja (do posiadania, a nie do używania), nie za dobrze widział i nie umiał posługiwać się bronią. Nie nadawał się chłopina na pole walki, za to świetnie sprawdzał się w dowożeniu osprzętu powstańcom.
Jedynym plusem naszych klęsk narodowych jest fakt, że to im zawdzięczamy, że Jan Matejko rzucił w diabły malarstwo religijne i poświęcił się malarstwu historycznemu. Matejko był – tak jak później będzie Stanisław Ignacy Witkiewicz – z krwi i kości nie tylko artystą, ale i historiozofem, pasjami uwielbiał rozważać przebieg procesu dziejowego, sens historii, czynniki jej rozwoju, zastoju i tak dalej. Jednak w przeciwieństwie do Witkacego Matejko nie umiał pisać o historii, więc ją malował.
Może to i dobrze, bo zapewne jego publikacje bardziej niż zbiór faktów historycznych przypominałyby fikcję historyczną. W książce nie przeszłoby umieszczanie postaci, które jako żywo przebywały wszędzie, ale nie w opisywanym miejscu, natomiast w obrazach Matejko do upojenia mógł je lokować zgodnie ze swoją wizją artystyczną, a nie prawdą historyczną.
Bo na przykład, jakby nie patrzeć, Hugo Kołłataj, chociaż był współorganizatorem powstania kościuszkowskiego, zwanego drzewiej rewolucją polską 1794 roku, fizycznie nie brał udziału w bitwie pod Racławicami. Nie było go tam i koniec. Mimo to u Matejki na czarnym koniu ubrany na czarno Kołłątaj śmiga sobie w najlepsze. Najważniejsze, że na obrazie „Kościuszko pod Racławicami” śmiga również Kościuszko. Nie ma co czepiać się drobiazgów.
Cztery metry kwadratowe patriotyzmu. Co malarstwo historyczne zawdzięcza piecu
W każdym razie zabawne jest to, że „Polonia – Rok 1863”, obraz tak silnie związany z powstaniem styczniowym, tak naprawdę nie jest obrazem, tylko… szkicem. Matejko zabrał się do malowania, żeby oddać jeszcze nieostygłe przeżycia powstaniowe, ale nigdy go nie dokończył. Miał na tyle przytomności, żeby wiedzieć, że na wystawienie takiego dzieła publicznie nie ma szans, a trzymanie w domciu na widoku grzmota o wymiarach prawie 1,5 na 2,5 metra też nie jest najlepszym pomysłem. Wpadł więc na lepszy i upchnął go za piecem.
I to upchnął na długo – obraz przesiedział za piecem dobre kilkanaście lat, aż w końcu trafił do Czartoryskich. Jak byłam mała, to lubiłam wyobrażać sobie na tyle wielki piec, żeby można byłoby ukryć za nim takiego grzmota. Dopiero później zorientowałam się, że płótno można zwinąć i w ten sposób schować nawet za doniczką z florą. Oczywiście można go też nie zwijać i schować za doniczką z florą, ale pod warunkiem, że tą florą jest na przykład dąb Pücklera, który ma 550 lat i 9 metrów w obwodzie. Nie ma przecież przepisów zabraniających trzymać w domu dęby w doniczkach, nawet półwieczne.
Jan Matejko, „Polonia – Rok 1863”. Zakuwana Polska
Obawy Matejki co do tego, że trzymanie obrazu w domu na widoku to nie jest pomysł życia, były w pełni zrozumiałe, bo „Polonia – Rok 1863” na bank nie przypadłaby do gustu zaborcom. Namalowana w brunatno-czarnych barwach praca przedstawia Polskę, czyli zakuwaną w kajdany młodą kobietę w podartej na ramionach czarnej sukni (żałoba narodowa), Ruś, czyli odciąganą od niej – od Polski – kobietę w bieli, a także Litwę, czyli połowicznie rozebraną kobietę leżącą w kałuży krwi u stóp oprawców – carskich oficerów.
Na ścianie za Polską i Rusią wisi manifest proklamujący wybuch powstania w styczniu 1863 r., a nad nim herb Imperium Rosyjskiego z herbem Królestwa Polskiego – miks Orła Białego z koroną carów. Na obrazie znajdują się m.in. generał Fiodor Berg, który stłumił powstanie w Królestwie Polskim, oraz dźgający szablą zwłoki Litwy Michaił Murawjow, zwany Wieszatielem, który stłumił powstanie na Litwie, dźgający krucyfiks anonimowy żołnierz, a także pilnowana przez uzbrojonych żołnierzy grupa ludzi prawdopodobnie skazanych na Sybir.
„Zakuwana Polska” Matejki jest najlepszym podsumowaniem sytuacji geopolitycznej, jaka zapanowała po stłumieniu powstania styczniowego. Polska została całkowicie zniewolona, ostatecznie usunięto przejawy jakiejkolwiek odrębności i autonomii Królestwa Polskiego, które pozbawiono herbu i tożsamości, bo od tej pory Królestwo Polskie nazywało się „Priwislanskij Kraj” – Kraj Nadwiślański.
Artur Grottger. Cykle o powstaniu styczniowym
Ale „Miłość i obowiązek. Powstanie styczniowe 1863” to nie tylko Drużyna M – Malczewski i Matejko – jest na niej mnóstwo innych „powstańczych” artystów takich jak: Antoni Piotrowski („Patrol powstańczy 1863”, „Epizod z Powstania 1863”, „Scena z powstania 1863”, „W odwiedziny do powstańców”, jeden z moich ulubionych obrazów), Maksymilian Gierymski („Patrol powstańczy”, „Wymarsz powstańców ze wsi w 1863 r.”, „Powstańcy nocą”), Józef Ryszkiewicz („Wypad powstańców 1863”), Jan Rossen („Powstańcy 1863 roku”) czy „Adam Chmielowski („Biwak powstańców w lesie”).
Równie „powstańcze” są wykonane na kartonach czarną i białą kredką cykle rysunków Grottgera „Polonia” (9 rysunków) i „Lithuania” (6 rysunków). W ramach cyklu przedstawione są kolejne etapy powstania (tytuły „Polonii” to m.in. „Branka”, „Bitwa”, „Żałobne wieści”, „Po odejściu wroga”, a tytuły „Lithuanii” to m.in. „Przysięga”, „Bój”, „Widzenie”). Zazwyczaj jednak pierwsze skojarzenie z Grottgerem to ikona powstania styczniowego, czyli dyptyk „Pożegnanie ” i „Powitanie powstańca”.
Młodszy brat artysty Jarosław Grottger za udział w powstaniu został zesłany na Syberię, Artur Grottger nie brał udziału w powstaniu styczniowym, za to powstanie styczniowe wzięło udział w jego życiu. 23 grudnia 1863 r. w mieszkaniu artysty, który od 1854 r. rezydował w Wiedniu, aresztowano Polaka podejrzewanego o działalność spiskową w Krakowie. Grottgera nie aresztowano, ale i tak zniszczono mu życie. Austriacy wytoczyli mu proces, a cesarz Franciszek Józef cofnął stypendium artystyczne.
Artur Grottger, „W Saskim Ogrodzie”
Chociaż Grottger zasuwał, jak mógł – do 1864 r. zrobił ponad 200 ilustracji do różnych wiedeńskich czasopism – utrata stypendium trzepnęła go po kieszeni i musiał opuścić Wiedeń. W poszukiwaniu zleceń zaczął tułać się od dworu do dworu po całej Galicji, we Lwowie w Towarzystwie Strzeleckim poznał miłość swojego życia, 16-letnią Wandę Monné, po czym wybrał się – jak pół Europy – do Paryża, z nadzieją – jak pół Europy – na podbicie świata sztuki. W Paryżu nie tylko nie poprawił swojej sytuacji finansowej, ale pogorszył zdrowotną i w 1867 r. zmarł na gruźlicę – nie jak pół Europy, ale jej znaczna część.
Jeśli chodzi o Grottgera na wystawie „Miłość i obowiązek. Powstanie styczniowe 1863”, to najbardziej wstrząsnął mną jego obraz „W Saskim Ogrodzie”, może też i dlatego, że Ogród Saski to mój „przydomowy” zabytkowy park i prawie codziennie jestem tam na spacerze. U Grottgera na obrazie idącego o kulach jednonogiego weterana obserwuje czteroosobowa grupka, być może babcia, córka i wnuczka oraz – kątem oka – starszy mężczyzna, prawdopodobnie dziadek.
Jednak ów kaleka to nie jest weteran-powstaniec styczniowy, tylko weteran-rosyjski żołnierz, na którego polska rodzina patrzy trochę z przerażeniem, trochę ze smutkiem, trochę z żalem, natomiast u żadnej z dam nie ma we wzroku ani cienia satysfakcji, że „ci drudzy, ci źli” też ucierpieli. I właśnie to na obrazie „W Saskim Ogrodzie” robi na mnie najbardziej wstrząsające wrażenie – wojna zawsze zbiera żniwo po obu stronach barykady. Nikt nie ma podpisanej z losem umowy gwarantującej wyjście z walk bez uszczerbku na zdrowiu czy życiu. A po śmierci reklamacji nie uwzględniamy.
Herstoria – powstanie styczniowe z perspektywy kobiet
Co jeszcze podoba mi się na wystawie „Miłość i obowiązek. Powstanie styczniowe 1863”? Herstoria, czyli wątek kobiet w historii. Zwłaszcza u Grottgera widać, że kobiety w powstaniu styczniowym odgrywały wielką rolę, nie tylko powstańców żegnały, witały i wiernie na nich czekały, ale brały udział w demonstracjach, organizowały wsparcie finansowe na zakup broni i amunicji, zapewniały odzież, pożywienie, schronienie, lekarstwa i opatrunki.
To kobiety przechowywały dokumenty, akta, pieczęcie oraz kwity podatkowe, roznosiły prasę powstańczą, pracowały jako wywiadowczynie i kurierki (w ramach serii „Bohaterki polskie” K.S. Wolskiego na wystawie jest rycina z Krukowiecką, podpisaną jako „córka b. Jenerała W.P., odważny kurjer w 1863”), a także brały udział w walkach oddziałów powstańczych. Poza tym nosiły symboliczną żałobę narodową, a po upadku powstania to one dbały o to, żeby pamięć o nim nie dość, że nie zginęła, to jeszcze żeby stało się mitem. Co zresztą im się udało.
Mile mnie zaskoczyło, że nawet na Wikipedii, która, jak wiadomo nawet na Saturnie, nie jest żadnym rzetelnym źródłem wiedzy, w kategorii „weterani powstania styczniowego w II Rzeczypospolitej” swoje biogramy ma aż 18 kobiet. Co, jak wiadomo nawet na Saturnie, najdobitniej świadczy o tym, jak wielką rolę w zrywie wolnościowym odegrały kobiety.
Aranżacja wystawy: ściany czarne jak ziemia w Polsce i białe jak lód na Syberii
Jak zwykle tak w Pałacu pod Blachą, jak i Zamku Królewskim w Warszawie wystawa ma piękną oprawę wizualną. Tym razem większość ścian jest czarna jak ziemia, o którą walczono, i jak ziemia, w której spoczęli powstańcy, a w ostatnich salach ściany wyglądają jak skuta lodem nieprzyjazna Syberia, co robi niesamowite wrażenie w zestawieniu z niektórymi obrazami, np. z Malczewskiego harującymi w kopalni sybirakami, wyglądają jakby – dosłownie – byli pogrążeni w lodzie.
W jednej z czarnych ścian znajduje się wgłębienie, w którym prezentowane są różne drobne przedmioty. Owo wgłębienie nawiązuje do dziury w ziemi na Górze Giedymina w Wilnie, w której w 2017 r., podczas prac archeologicznych mających uratować zbocze góry przed całkowitym osunięciem się, niespodziewanie odkryto ludzkie szczątki. Okazało się, że to powstańcy styczniowy zabici w 1864 r. na placu Łukiskim w ramach publicznych egzekucji.
Uroczysty pochówek na wileńskim cmentarzu na Rossie już zidentyfikowanych szczątków odbył się w listopadzie 2019 r. w obecności prezydentów i najwyższych władz Litwy oraz Polski, a teraz w Pałacu pod Blachą można zobaczyć medaliki, medaliony, obrączki, dewocjonalia, szelki, sprzączki i guziki odnalezione przy szczątkach z Góry Giedymina. Nie dość, że każdy przedmiot jest podpisany, więc wiadomo, do kogo należał, to jeszcze towarzyszy mu zdjęcie zidentyfikowanego właściciela, ofiary powstania styczniowego. Bo na wystawie „Miłość i obowiązek. Powstanie styczniowe 1863” nie ma anonimowej masy powstańczej, tylko są znani z imienia i nazwiska powstańcy.
***
Tak mnie poruszyła wystawa „Miłość i obowiązek. Powstanie styczniowe 1863”, że z wrażenia zapomniałam policzyć sale. Na szczęście zarejestrowałam ich nazwy takie jak m.in. Sprzeciw, Tęsknota, Miłość, Odwaga, Życie, Śmierć, nazwy doskonale określające poszczególne etapy życia powstańców. Co prawda na zdjęciu twarz mam mało poruszoną, raczej nieruchomą, ale to z wrażenia.
Jeżeli i Wy chcecie znieruchomieć z wrażenia na wystawie „Miłość i obowiązek. Powstanie styczniowe 1863”, to macie na to czas do 16 kwietnia.
Wystawie w Pałacu pod Blachą / Zamku Królewskim w Warszawie wystawie towarzyszy wspaniała i obficie ilustrowana publikacja zawierająca zbiór esejów związanych ze 160. rocznicą wybuchu powstania styczniowego.
5 komentarzy
Jest wielką sztuką umieć tak lekko, przekonywująco i porywająco pisać na temat sztuki. Jesteś niezwykłą nauczycielką historii, historii malarstwa i innych dziedzin plastyki.
Mam 75 lat i byłam dzisiaj tzn.24 marca na wstawie z wnuczka ktora studiuje historie.Jesrem pod ogromnym wrazeniem ,dobrze ze moglam ha obejrzec razem z wnuczka.Dziekuje za wspanialy wpis o wystawie.Serdecznie pozdrawiam .Jestem fanka Wernisazerii
Przepraszam za literowki z wrazenia nie sprawdzilam
Dzięki za ten przepiękny wpis. Uprzedzałaś , że jest długi ale mogłabym czytać i czytać jeszcze dłuższy. Przeciekawie przybliżasz nam powstanie styczniowe. Przyznaję, że dzięki oglądanym odrazom i historiom ich twórców zaczynam lepiej ogarniać historię. Dziękuję
Dziękuję za oddanie klimatu Powstania to temat interesujący mnie historycznie i kolekcjonersko od kilkunastu lat co przekładam na działania by pamięć o tym wiekopomnym wydarzeniu nie zaginęła.