Marta Motyl, „Munch Nie tylko krzyk”, Wydawnictwo Lira.
Teraz będę krzyczeć z zachwytu, tak spodobała mi się książka “Munch. Nie tylko Krzyk” Marty Motyl Wydawnictwo LIRA. Bylam niezwykle ciekawa tej publikacji, bo bardzo lubię prace Edvarda Muncha, nie tylko „Krzyk”. W ogóle Munch jest dla mnie niemożebnie oryginalną postacią, ale jaką miałby być ktoś, kto twierdził: „choroba, szaleństwo i śmierć były aniołami ciemności, które czuwały nad moją kołyską i towarzyszyły mi przez całe życie”. I nie były to majaczenia pretensjonalnego artysty, tylko sama prawda.
Co znajdziecie w recenzji?
Edvard Munch: sztuka bierze się z bólu
Bo tak: matka Muncha zmarła na gruźlicę, gdy miał 5 lat, 10 lat później jego ukochana siostra Johanne Sophie zmarła na to samo, a on prawie do nich dołączył. W domu ojciec hodował bogobojną oraz surową atmosferę i w takich warunkach dorastał biedny Edvard: emocjonalnego chłodu i zgonów. Brzmi kusząco.
⠀
Jakby tego było mało, druga siostra Muncha, Laura, miała problemy z psychiką i większą część życia spędziła w zakładzie – jak to wówczas się mówiło – dla nerwowo chorych, a brat artysty Andrea nagle zmarł na zapalenie płuc. Nic dziwnego, że w pracach Muncha jest tyle choroby oraz śmierci, a jego zdaniem „sztuka bierze się z radości i bólu, ale przede wszystkim z bólu”.
Powracające motywy jako sposób na bajzel w sztuce
Równie intrygujące jak poglądy na sztukę jest jego podejście praktyczne. W latach 90. XIX w. Munch nabawił się kolejnej traumy w swoim życiu, tym razem artystycznej, po tym jak jego wystawy wywołały oburzenie, zgrozę i pomór. Ekspozycję w Berlinie w 1892 r. zakończono po tygodniu, bo widzowie prawie zjedli Muncha. „Niedokończony” wygląd i nowatorską estetykę jego prac uznali za dziwaczne i niepokojące, a jak coś jest niepokojące, to trzyma się w pracowni, ewentualnie pali tym w piecu, a nie wystawia na widok publiczny i potem się jeszcze dziwi, że jest tyle negatywnych reakcji, bezczelny.
Dlatego chcąc uniknąć powtórki z rozrywki, Munch doszedł do wniosku, że musi jakoś ujednolić i uporządkować swoje prace – słowem: uprościć ich odbiór, żeby zaniepokojona publiczność zechciała je obejrzeć, a nawet, w wersji optymistycznej, starać się odszukać w nich sens. Stwierdził, że zrobi to za pomocą motywów, które będzie młócił na okrągło, używając różnych technik, takich jak malowanie czy grawerowanie. Dzięki wracaniu do tego samego motywu mógł lepiej oddać emocje towarzyszące konkretnemu zdarzeniu, tak jest np. w wielu wersjach chorego dziecka (czyli umierającej na gruźlicę siostry).
Prace tworzące serię Munch najpierw nazywał „un poème de vie, d’amour et de mort” [poemat o życiu, miłości i śmierci], a później „Fryz życia”. Dla mnie, jako osoby, której psychofryzjerka obcięła 25 cm loków, „Fryz życia” to moja poprzednia doskonale znana fryzura, czekam już trzeci rok, kiedy dobiję do mojej długości, natomiast dla Muncha „Fryz życia” to powstające od lat 90. XIX prace, które później prezentował jako spójną serię łączącą egzystencjalny niepokój, miłość, chorobę, śmierć i tak dalej. Sam ciężary emocjonalne.
„Munch. Nie tylko Krzyk” Marty Motyl
W zeszłym roku byłam na wystawie „Un poème de vie, d’amour et de mort” w Muzeum Orsay w Paryżu, naoglądałam się ponad 100 obrazów, rysunków i grafik Muncha, więc tym bardziej byłam ciekawa, czy książka Marty Motyl mnie czymś zaskoczy. No i zaskoczyła, jak internetowi “eksperci” od architektury, którzy w życiu w nowym budynku MSN-u nie byli, a mądrzą się, jakby przez miesiąc siedzieli w nim zakuci w dyby i stąd mają personalny uraz do bryły. Na szczęście “Munch. Nie tylko Krzyk” zaskoczył mnie – w przeciwieństwie do owych “ekspertów” – niebywale pozytywnie.
Książkę kapitalnie się czyta, jest napisana lekkim językiem, zero napuszonych jak ogon persa zdań. Marta Motyl bada związki miedzy życiem a twórczością Muncha, analizuje technikę i różnice warsztatowe artysty nawet po naoglądaniu się przez niego obrazów Maneta, Moneta, Degasa czy Signaca, a także pisze o inspiracjach “krzykliwego” Edvarda w rozdziałach o zabawnych tytutach takich jak np. „Zamiłowania? Nie ma zmiłowania” czy „Grunt to bunt. Cyganeria Kristianii”. Owe tytuły są całkowicie w moim stylu, wiec tym bardziej mi się podobają. Człowiek zawsze docenia wyborne poczucie humoru, zwłaszcza, jeżeli przypomina poczucie humoru owego człowieka.
Jednak oprócz zabawnych epitetów w stylu “nerwus Christian” (o ojcu Muncha), “romański kloc” (o budynku z obrazu “Stary kościół Aker”) czy puent w rodzaju „zalecali się do siebie, oj, zalecali” (podsumowanie korespondencji rodziców Edvarda), książka pełna jest merytorycznego tłuszczyku. Podzielono ją na trzy części (Krzyk, Przed Krzykiem, Po Krzyku), a biografii Muncha towarzyszą obfite na kilka stron bardzo szczegółowe i plastyczne opisy prac. W publikacji znajdują się również kolorowe reprodukcje obrazów, wiec będziecie widzieć, o czym czytacie.
Nie tylko Munch. Tołstoj, Freud, Platon, Nowosielski i Emin
Bardzo podobają mi się też dygresje i szeroki kontekst Motyl, z jednej strony są to np. cytaty z “Anny Kareniny” Tołstoja czy “Kruka” Edgara Allana Poego, a z drugiej pojawia się Freud, Platon i Nowosielski. Taki rozrzut to ja szanuję, wiecie, co myślę o ograniczonym (i ograniczającym) pisaniu wyłącznie w kontekście historyczno-sztucznym. Bardzo brzydko myślę.
W dodatku autorka rozszerza biografię Muncha o kontekst współczesny, niby nieboraczek nie żyje od 1944 r., ale jego sztuka wciąż żyje. Już na początku książki Marta Motyl „zabiera” czytelnika do nowej (bo dostępnej od 2021 r.) siedziby Muzeum Muncha w Oslo i przybliża stojącą przed nią (przed siedzibą, nie przed Motyl, chociaż może i Motyl tam stała) rzeźbę „Matka” urodzonej równo sto lat po Edvardzie brytyjskiej artystki Tracey Emin. Owa rzeźba to symboliczne przywrócenie Munchowi zmarłej w jego dzieciństwie matki, przepracowanie jego traumy. Brytyjki są zawsze jakieś takie nadambitne.
Po czym Motyl płynnie przechodzi do wątku traumy w twórczości samej Emin, która w “Moim łóżku”, jednej z najsłynniejszych prac sztuki współczesnej końcówki XX w., przepracowywała własną traumę, a właściwie wywołany problemami w związku epizod depresyjny z myślami samobójczymi.
Jeśli nie kojarzycie tej pracy, to już Wam o niej opowiadam. Otóż Emin cztery dni nie opuszczała łóżka, nic nie jadła i nie piła poza alkoholem. Po czym wygramoliła się z depresji i z łóżka (choć chyba w odwrotnej kolejności) i zrobiła z niego instalację razem z towarzyszącym mu chlewem, to znaczy upaćkanym różnymi wydzielinami materacem, pustymi butelkami, petami, zużytymi prezerwatywami, znoszonymi bamboszami i tak dalej. I w takiej postaci wystawiła dzieło w Tate Gallery(!!) w Londynie.
Oczywiście nawet w Londynie niektórzy krytycy kręcili nosem, że taka sztuka to nie sztuka i przecież każdy może wystawić niepościelone łóżko. Na co artystka odpowiedziała: „cóż, ale nie zrobili tego, prawda? Nikt nigdy wcześniej tego nie zrobił”. Tak trzeba podchodzić do krytyki, moi drodzy, krytycy są od tego, żeby krytykować, zawsze mówię, że w innym przypadku nazywaliby się nie krytykami, a pochwalaczami.
Marta Motyl aż tak szczegółowo jak ja nie rozwodzi się na przygodami mebla Emin, ale kluczowe jest to, że po przywołaniu go w książce przechodzi do kolejnego wątku – pierwszego „osobistego” łóżka, które pojawiło się w muzeum. Jego autorem był Robert Rauschenberg, który w 1955 r., jak to on, musiał wysadzić związek między obrazem i rzeźbą, dorzucił więc do płótna fragmenty poduszek i kołder (według Motyl: „świadków romantycznych uniesień autora”).
Munch. Nie tylko Krzyk. Smaczki też są
Po tych łóżkowych wycieczkach autorka wraca do pisania o Munchu. I to jest to, co bardzo cenię w literaturze dowolnego rodzaju – dygresje oraz różne smaczki, a tych Ci tu mrowie a mrowie. Na przykład komiczne l utyskiwania Muncha na podatki nie tylko od sprzedaży gotowych obrazów, ale także od wykonywanych prac przygotowawczych. Matko święta, wiem, ile notatek robię średnio do artykułów czy książek i jak pomyślę, że każda miałyby być opodatkowana, to rozumiem żale Muncha. Ja to chyba musiałabym zmienić zawód, może właśnie na malarza, nie umiem malować, to praca przygotowawcza skończyłaby się na pierwszej, a do sprzedaży żadnego obrazu nawet by nie doszło. Ha, podatki by mnie nie zażarły.
Inna ciekawostka, którą pojawia się w książce Motyl, to historia z niedoszłym samobójstwem Tulli Larsen, żony Muncha, równie niedoszłej. Otóż kiedy dziewczyna zagroziła, że się zastrzeli (taka motywacja, żeby Edvard jednak raczył zawędrować do ołtarza), artysta chciał wyrwać jej rewolwer. Efekt był taki, że Tulla przeżyła, za to nie przeżył palec u lewej dłoni artysty.
W książce jest mnóstwo tego typu smaczków z życia Norwega, moim hiciorem jest anegdotka o 7-letnim Munchu rysującym węglem na podłodze procesję niewidomych. Niektórzy w tym wieku rysują grę w klasy kredą, inni węglem niepokojące pochody. No ale nie każdy jest Munchem, w sumie tylko Munch jest Munchem.
Poza tym Marta Motyl pisze także o Munchu jako o prekursorze fotografii oraz selfie, Stanisław Przybyszewski, jako naczelny fan, oczywiście też się pojawia. W końcu w książce o „Krzyku” nie mogłoby zabraknąć pisarza, który tak podsumował najsłynniejszy obraz swojego przyjaciela: „i niebo krzyczy, cała natura skupiła się w strasznym orkanie krzyku”.
No więc sami widzicie, ile jest powodów, dla których musicie mieć tę książkę.
Książkę “Munch. Nie tylko Krzyk” możecie kupić tu:
https://www.empik.com/munch-nie-tylko-krzyk-motyl-marta,p1517348063,ksiazka-p
Seria książek „Sztuka…” Marty Motyl
Przy okazji polecam Wam całą serię książek o sztuce Marty Motyl: „Sztuka podglądania”, „Sztuka fantazjowania”, „Sztuka prowokowania” i mój faworyt – „Sztuka świętowania”. Zobaczcie, jak elegancko prezentują się na moim biurku. Jeśli chcecie mieć taką Francję-elegancję, to na stronie Wydawnictwa Lira możecie o nich poczytać, a wszystkie tomy są do nabycia w Empiku.