„Hieronim Bosch. Zbliżenia”. Poniekąd recenzja albumu.
Zmysł obserwacji, wyobraźnia, wizja, talent do interesów, poczucie humoru: i nie mówię o sobie, tylko o Hieronimie Boschu. Na jego obrazach postacie walą w instrumenty, łyżwy skrzypią, potępieńcy krzyczą, demony śpiewają, ruiny się walą: szalona procesja z jazgotem podąża w stronę zatracenia, a dopiero tam zaczyna się prawdziwie diabelska muzyka (i nie mam na myśli heavy metalu). Jeszcze więcej smaczków jest widocznych dopiero w powiększeniu, które serwuje w swoim albumie Till-Holger Borchert.
Co znajdziecie w felietonie?
Gdyby Hieronim Bosch żył w naszych czasach, byłby fenomenalnym reżyserem albo scenografem. Weźmy na przykład „Kuszenie Św. Antoniego” – czego tam nie ma!! Budowla w kształcie częściowo obranego jaja, wieża z rytuałami pogańskimi, przed wejściem do grobowco-kaplicy, koło modlącego się Św. Antoniego, jakaś para serwuje napoje, w palazzo ludzie na golasa wskakują do wody, święty się modli, w oddali płonie miasto słowem: impreza trwa w najlepsze.
Kreatywność Boscha jest jak moja żądza narciarskich tras nocnych – nieskończona. Posłaniec z lejkiem na głowie na drewnianych łyżwach, naukowiec w kaczce i zakonnica w koszu, dzban z nogami, machina bojowa z wielkimi uszami, wejście do burdelu między nogami drzewo-człowieka, osioł grający na harfie, para uprawiająca seks w wielkiej muszli, sadzenie kwiatków w tyłku, demon z cegłą i kielnią, wielki zając polujący na myśliwego, bezgłowa gęś pijąca wodę, rybostwór czytający w sadzawce książkę – to tylko niektóre pomysły Hieronima Boscha.
Rozkosznie presurrealistyczny Hieronim Bosch
Jestem wielką fanką Hieronima Boscha, jego nieskończonej wyobraźni i absurdalnych skojarzeń, przy nim surrealiści to przedszkolaki. Salvador Dali i Joan Miró byli pod wpływem jego malarstwa do tego stopnia, że w ich pracach można doszukać się wielu inspiracji. „Wielki Masturbator” Dalego z 1929 roku z wyglądu przypomina fragment z prawej strony lewego skrzydła obrazu „Ogród rozkoszy ziemskich”: zbudowaną ze skał, roślin i jaszczurek widoczną z profilu twarz z wielkich nochalem i długimi rzęsami. Również w „The Tilled Field” Miró pojawia się wiele motywów Boscha: stada ptaków; sadzawki, z których wyłaniają się żywe stworzenia oraz wielkie uszy.
Nieważne, ile razy oglądalibyśmy prace Boscha, zawsze można dostrzec nowe elementy, połączenia tropy i symbole, z których część jest nadal niejasna, część zmienia znaczenie. Bosch zrobił wszystko, żebyśmy ponad 5 wieków później się nie nudzili.
Piekielnie dobre malarstwo Hieronima Boscha
Nawet nie musi malować skalno-botaniczno-krystalicznych wież z obrazu „Ogród rozkoszy ziemskich”, żeby jego budowle były naszpikowane symbolami. W „Wędrowcu” jest przybytek z odpadającymi okiennicami i dachówkami, klatka ze sroką-złodziejką, szyld z gęsią, jakaś para się obściskuje, w oknie wystaje stręczycielka, z boku ktoś bez żenady sika – klimat prawie jak w weekend na Mazowieckiej. W dodatku maciora z prosiakami wprost odsyła do „Powrotu syna marnotrawnego” Albrechta Dürera. W tym przypadku przekaz obrazu jest dość prosty – lepiej omijać to miejsce, bo mościwego wędrowca mogą oskubać.
Dlatego byłam ciekawa wydanego przez Arkady w 2018 roku albumu o Boschu Till-Holger Borcherta, bo niezależnie od tego, jaki autor ma pomysł na książkę czy artykuł i tak nie rozszyfruje wszystkich symboli, rozrzut kluczy interpretacyjnych można mieć od adamitów przez psychoanalizę na astrologii kończąc. Wilhelm Fraenger nazwał Boscha oniemiałą wyrocznią, a Erwin Pafonsky sekretem czekającym na ujawnienie, tak że tego. Nie ma co jak pijany płotu trzymać się jednej interpretacji wieloznacznych symboli, skoro nawet głupia ropucha, w zależności od kontekstu, u Boscha może być związana albo z herezją, albo z seksualnością.
Najlepiej podejść do Boscha jak do dobrego kryminału: świetnej intelektualnej rozrywki i po swojemu tropić ślady. Tym bardziej, że Till-Holger Borchert, autor albumu, mniej się skupia na interpretowaniu poszczególnych symboli, a bardziej na pokazaniu „zbliżeń”, czyli powiększonych na stronę albo dwie elementów obrazów Boscha, które często umykają.
Pinterest zeszłego wieku
Till-Holger Borchert jest ekspertem od sztuki niderlandzkiej i dyrektorem Groeningemuseum czy Hospitalmuseum (Memlingmuseum) oraz 14 (!) innych muzeów w Brugii, macierzy malarstwa flamandzkiego, związanej z Janem van Eyckiem, Hansem Memlingiem, Gerardem Davidem, Petrusem Cristusem i Hugo van der Goesem. Tak więc wie, co pisze, a w dodatku pisze przystępnym językiem. Na szczęście, bo osoby, które w tekstach posługują się językiem napuszczonym jak ogon persa i mętnym jak woda w polskich jeziorach, skazałabym na tortury, przy których Boschowskie są miłym sposobem spędzenia wolnego czasu w piekle.
Wychowałam się w domu pełnym sztuki oraz albumów o sztuce. Z rozczuleniem wspominam albumy mojej babci, np. wydany przez PIW w 1952 roku „Pięć wieków malarstwa polskiego” Juliusza Starzyńskiego, w którym reprodukcje, zwane wówczas „tablicami”, były czarno-białe. I weź teraz wyobraź sobie kolory obrazów, to prawie jak wąchanie perfum na ekranie.
W czasach Instagrama czy Pinteresta mamy dostęp do wszystkich najważniejszych dzieł sztuki na świecie, jednak nic nie zastąpi grubego, pięknie i starannie wydanego albumu z ilustracjami wysokiej jakości, w którym strona po stronie można powoli smakować obrazy. I takim albumem jest właśnie „Bosch. Zbliżenia” Wydawnictwa Arkady.
Zbliżenie na album „Zbliżenia” u Hieronima Boscha
Ponieważ sama jestem współautorką dwóch opasłych albumów, bardzo zwracam uwagę na uporządkowaną i czytelną budowę, a taką ma „Bosch. Zbliżenia”. Składa się z wprowadzenia, biografii, listy omawianych dzieł, ośmiu rozdziałów tematycznych (Krajobrazy, Architektura, Twarze, Grisaille, Wizje nieba i piekła, Muzyka i hałas, Fantastyczne stwory i monstra, Cztery żywioły), bibliografii i źródeł ilustracji. W każdym rozdziale jest krótkie wprowadzenie do tematu, a następnie Till-Holger Borchert opisuje poszczególne „zbliżenia”.
Przy każdym obrazie jest „ściąga” z historii sztuki. O ile cały album jest napisany wygodnym, normalnym fontem, to te opisy są nadziubdziane jakimiś mróweczkami. Mam dużą wadę wzroku (kapitalna sprawa przy zajmowaniu się wizualnością i pisaniem), więc muszę mrużyć oczy, co nie jest dobre ani na głowę (grozi migreną), ani na urodę (grozi zmarszczkami).
Till-Holger Borchert na ponad 300 stronach omówił 19 najsłynniejszych obrazów Boscha (m. in. „Koronowanie cierniem”, „Pokłon trzech króli”, „Św. Krzysztof”, „Ogród rozkoszy ziemskich”, „Tryptyk Sąd Ostateczny” [tzw. Madrycki], „Tryptyk Kuszenie Św. Antoniego”, „Tryptyk Sąd Ostateczny” [tzw. Wiedeński], „Leczenie głupoty”, „Wóz z sianem”) oraz dwa obrazy przypisywane jego warsztatowi lub naśladowcy.
Warsztat „Boscha” w warsztacie „Boscha”
Pierwszy z nich to fragment Sądu Ostatecznego, na bank namalowany po śmierci Hieronima Boscha (przy sprzyjających wiatrach nawet 24 lata później), i przypisywany anonimowemu Mistrzowi Monachijskiemu „Sądu Ostatecznego”. Natomiast drugi, czyli „Siedem grzechów głównych i cztery rzeczy ostateczne”, namalował jeden z uczniów Boscha, który perfekcyjnie podrabiał jego styl, jak zasugerował w swojej pracy „ Comentarios de la Pintura” Filip de Guevara, ówczesny kolekcjoner i fan Boscha.
Siadając do Hieronima Boscha, trzeba wywalić XIX-wieczne poglądy na artystów i praktykę artystyczną, bo, jak słusznie trąbi Till-Holger Borchert, pod koniec średniowiecza artyści, w tym Bosch, pracowali z pomocnikami, czeladnikami, a także – co nam dziś, w świecie Beki z młodej sztuki, niekiedy trudno zrozumieć – malarzami odpowiednio przeszkolonymi do kopiowania stylu mistrza, mającymi dostęp do jego pomysłów, rozwiązań, przechowywanych w warsztacie szkiców itd.
Zamiast stylu Boscha, trzeba mówić o stylu „Boscha”: fizycznie samego Boscha, ale i „Boscha”, zbiorowego stylu członków rodziny, osób należącym do jego warsztatu, nastawionych na produkcję imitacji i pastiszów, w tym licznych naśladowców. Nie zmienia to jednak faktu, że nawet jeśli Bosch fizycznie nie namalował jakiegoś obrazu, to i tak był jego faktycznym twórcą.
Zastanawiałam się, w jaki sposób mam napisać recenzję albumu o Boschu, a wyszło, że napisałam o Boschu na podstawie albumu o Boschu Till-Holger Borcherta oraz własnej wiedzy.
Dla niecierpliwych skrócona wersja recenzji:
album jest super. Jeśli kochacie Boscha, to musicie go mieć (album, ale jeśli możecie mieć i obraz Boscha, to dlaczegoż by nie). Jeśli nie kochacie Boscha, to też musicie mieć ten album, bo on sprawi, że z marszu zmienicie zdanie. A jeśli kochacie obrazy Boscha, ale nie wiecie, czy kochacie samego Boscha, to zapoznajcie się z jego biografią, też jest ciekawa. Jeśli ją znacie, to od razu przeskoczcie dwa akapity niżej i puśćcie sobie jako ścieżkę dźwiękową piosenkę „Mistrz Hieronimus van Aeken z Hertogenbosch zwany Boschem” albo „Wóz siana” Jacka Kaczmarskiego.
Malarz Hieronim: syn malarza, wnuk malarza, prawnuk malarza
Hieronim Bosch, a właściwie Jheronimus (albo Jeroen, Joen i Jonen, zależy, na który z 50 archiwalnych przekazów się trafi) Anthoniszoon van Aken, urodził się w rodzinie, która od kilku pokoleń zajmowała się malarstwem. Swoje obrazy podpisywał „Bosch”, skrótem od nazwy miejsca urodzenia ’s-Hertogenbosch (Den Bosch), miasteczka w historycznej Brabancji w ówczesnym Księstwie Burgundii, a obecnie Holandii.
Natomiast prawdziwe nazwisko Boscha – „Aken” – jest holenderską nazwą niemieckiego miasta Aachen (po polsku Akwizgranu), to stąd na początku XV wieku rodzina artysty przeprowadziła się do Nijmegen, a następnie, w 1426 roku Jan, dziadek Hieronima, przeniósł się do ’s-Hertogenbosch. Założył warsztat malarski i uczył fachu swoich czterech synów, w tym Anthoniosa, ojca Hieronima, który potem, wraz ze swoimi trzema braćmi, edukował z kolei młodego Hirka (miał jeszcze czwórkę rodzeństwa).
Przyjmuje się, że Bosch żył w latach 1450-1516, a pierwsza wzmianka o nim pojawia się dopiero w 1474 roku, gdy razem z częścią rodziny podpisywał pewien dokument. Zabawne jest to, że o życiu jednego z najbardziej rozpoznawalnych malarzy na świecie wiemy stosunkowo mało. Nawet nie jest znana dokładna data jego urodzin i śmierci, a nawet przyczyna, chociaż podejrzewa się o to szalejącą wówczas zarazę (w obecnych czasach mało dyplomatyczny wątek).
Rekin finansjery i sztuka w biznesie. Hieronim Bosch i art branding
Hieronim Bosch około 1480 roku poślubił pochodzącą z bogatej kupieckiej rodziny Aleid (albo Aleyt) Goyaerts van der Meervenne, która jako posag wniosła rozległe tereny oraz miasteczko Oirschot, a także imponujący dom przy ratuszu, więc Bosch miał zapewnione i źródło utrzymania, i odpowiedni status społeczny.
Zresztą malarz nie był bujającym w obłokach artystą (bo w obłokach u Boscha to mogą bujać anioły i żuko-demony), tylko niezłym biznesmenem, obracającym majątkiem żony. Częścią ziem sam zarządzał, część posprzedawał i zainwestował w pracownie, dom oraz służbę. Jak na możliwości ’s-Hertogenbosch, byli niezłymi krezusami.
W związku z tym Hieronim, w przeciwieństwie do dziadka i ojca, nie był zwykłym członkiem Bractwa Najświętszej Marii Panny, vipowskiego stowarzyszenia religijnego z własną kaplicą i ołtarzem w kościele Św. Jana. Już po roku od wstąpienia został zaprzysiężonym członkiem, a dwa lata później namalował dwa skrzydła ołtarza dla Bractwa i posypały się zamówienie nie tylko od instytucji religijnych, lecz także od arystokracji burgundzkiej.
Każdy chce mieć w domu Boscha (i to nie zmywarkę)
Bosch zyskał dostęp do różnych mecenasów, takich jak Diego de Guevara, ambasador królów katolickich na dworze burgundzkim, czy wspomniany już jego syn Filip, z którego zbioru sześć prac trafi potem do króla Hiszpanii, Filipa II Habsburga (dlatego największa kolekcja obrazów artysty znajduje się właśnie w Muzeum Prado w Madrycie). Henryk III Nassau powiesił w swojej rezydencji „Ogród rozkoszy ziemskich”, książę burgundzki, Filip Piękny, zamówił do pałacu „Sąd Ostateczny”, a jego siostra, Małgorzata Austriacka, namiestniczka Niderlandów, miała „Kuszenie Św. Antoniego”, jedno z najwcześniej kopiowanych dzieł Boscha.
Bo posiadanie Boscha było tak modne, że rodzinny warsztat rozpoczął produkcję obrazów z jego motywami. Po śmierci artysty zarządzanie interesem przejął jego bratanek, stąd do naszych czasów dotrwało sporo replik, kopii, wariacji i imitacji „Boscha”. Dopiero niedawno, po milionie badań, wyszło, że niektóre obrazy Boscha wcale nie były Boscha, tak było chociażby z „Chrystusem dźwigającym krzyż”, bardzo długo uznawanym za jedną z kluczowych prac artysty.
Till-Holger Borchert uważa, że Bosch nie mógł jej namalować, gdyż raz, że nieboraczek od czterech lat nie żył, a dwa, że twarze otaczających Jezusa są po prostu brzydkie i wskazują raczej na karykatury Quentina Massysa, który z kolei wzorował się na da Vincim. Zresztą nawet pod względem technicznym nie ma opcji, żeby przypisać tę pracę Boschowi.
Niebos(ch)kie motywy Hieronima Boscha
Till-Holger Borchert zestawia Boscha z innymi malarzami niderlandzkimi (m. in.. Janem Van Eyckiem, Hansem Memlingiem, Geertgenem tot Sint Jansem, Pieterem Brueglem Starszym), a także porządkuje charakterystyczne dla niego tematy, motywy i symbole, takie jak np. dzban, sowa, dudy, uschnięta gałązka, lejek, ropucha czy jaskółka.
Jednocześnie pokazuje różne sposoby przedstawiania tego samego tematu przez Boscha, np. raz Jerozolima jest fantastyczno-kopulastą / klasyczno-bizantyjską wariacją na temat tego miasta („Pokłon trzech króli”), a na innym obrazie wypada bardzo realistycznie, no może pominąwszy drobiazg, jakim jest umieszczenie na środku holenderskiego wiatraka („Ukrzyżowanie”).
Dla osób znających twórczość Boscha część spostrzeżeń Till-Holger Borcherta jest dość oczywista, jak np. fakt, że „Wędrowiec” z fragmentu zaginionego tryptyku pojawia się ponownie na zewnętrznym skrzydle „Wozu z sianem”. Ale inne przykłady nie są już takie wyświechtane. Na przykład autor sugeruje, że personifikacja Rozpusty z „Siedmiu grzechów głównych…” pojawia się również w „Piekle muzykantów” z „Ogrodu rozkoszy ziemskich”.
Rozpustnica jest obściskiwana przez przypominającego osła demona (zwierzęcia symbolizującego duże libido), na jej piersi siedzi obrzydliwa ropucha (najgorzej). Dziewczyna ma zamknięta oczy, więc nie widzi, że odbija się w lustrze, które jest jednocześnie zadem innego demona. To ja już wolę lusterko z IKEI.
Odgłosy średniowiecznego życia miejskiego
Till-Holger Borchert pokazuje też, w jaki sposób Bosch stosuje rozwiązania innych malarzy, np. perspektywę powietrzną (im dalej, tym jaśniejsze i chłodniejsze tony) zaczerpniętą od Jana Van Eycka czy otwarte usta, które od czasu „Ołtarza Baranka Mistycznego” oznaczają, że postać śpiewa.
Bosch wykorzystał to w lewej części tryptyku „Kuszenie Św. Antoniego”, w tercecie bardzo egzotycznym, składającego się z dziwacznego ptaka, jeszcze dziwniejszego przerażającego stwora oraz duchownego z piekła rodem (niby na głowie jest piuska, na grzbiecie peleryna amice, ale rączka jakaś taka czarna, mało ludzka). Till-Holger Borchert pisze, że jest to „odczytywanie dokumentu prawniczego jako kakofonicznej pieśni demonów”. Brzmi jak moja próba odczytania jakiejkolwiek umowy bez mecenasa u boku.
Bosch genialnie wprowadził do obrazów muzykę i hałas ówczesnych miast. Odgłosy podków, turkotanie kół wozów, nawoływania sprzedawców, walenie młotów kowali, śpiewy księży i chórzystów oraz muzykantów w dni targowe, procesje, dzwony kościołów, trąbki ratusza ogłaszające posiedzenia sadu, egzekucje, przybycie jakiegoś ważnego gościa, obwieszczenia urzędników, otwarcia turniejów i tak dalej w tym stylu. A mi się wydawało w Marrakeszu, że na Dżami al-Fan jest jest głośno…
Malarstwo Hieronima Boscha: piekielny hałas, diabelska muzyka – prawie jak na koncercie Iron Maiden
Poprzednicy Boscha muzykę kojarzyli z pięknem i dobrem, np. u Memlinga, zgodnie z niderlandzkim zwyczajem, dusze wstępujące do Jerozolimy witane są przez grające i śpiewają anioły. Tymczasem Bosch tworzy dla muzykantów specjalne piekło, a samą muzykę, a właściwie ogłuszający, diabelski jazgot, traktuje jako nieodzowny element tortur potępieńców, którzy często-gęsto sami również robią za instrumenty. Jak myślę o wyczynach niektórych współczesnych wokalistów, to też bym ich za karę wepchała do piekła.
I tak w „Sądzie Ostatecznym” jeden z delikwentów jest sercem dzwonu, bo skoro przebimbał życie, to teraz będzie bimbał całą wieczność. Inny ma w tyłku umieszczony flet, jeszcze inny jest rozpięty na harfie, ale w ten sposób, że struny przez niego przechodzą. Z kolei w „Ogrodzie rozkoszy ziemskich” jeden z grzeszników ma na pośladkach wytatuowane nuty tej oto melodii, co mi, jako miłośniczce tatuaży, nie wydaje się jakimś szczególnie złym pomysłem, gdyby nie szczegół, że ziomeczek jest przygnieciony wielką lutnią.
Infernalne „krajobrazy” Boscha czerpiące z pism Ojców Kościoła, kazań franciszkanów i dominikanów na temat bezecnych i bezsensownych czynności, które potępieńcy muszą wykonywać w piekle, wpłynęły nie tylko na niderlandzkich artystów.
Demon na rykowisku, czyli jaki ładny landszafcik piekła u Boscha
Zresztą, jak pisze Till-Holger Borchert, w ogóle wkład Hieronima Boscha (oraz Gerarda Davida) w rozwój malarstwa krajobrazowego jest nie do przecenienia. A jego infernalne „widoczki”, oświetlone płomieniami ruiny (ślad po pożarze domu, który zaliczył jako 13-latek) oraz zadziwiająca przyroda w XVII wieku były wyznacznikiem kategorii niderlandzkiego malarstwa określanego – a to niespodzianka – jako „boschowskie”.
Bosch był również prekursorem panoram z lotu ptaka oraz tła, które z czysto dekoracyjnej – jak do tej pory – funkcji nagle staje się nośnikiem dodatkowym treści, komentarzem do obrazu, ułatwiającym interpretację, czymś, nad czym głowimy się pięć wieków później. W dodatku jego pejzaże często przedstawiają świat z punktu widzenia postaci z obrazu, dlatego np. Świętemu Antoniemu drzewo jawi się jako szubienica, statek tonie, bo zszedł z dobrego z kursu, czyli drogi moralności i świętobliwości i tak dalej.
Do późniejszego malarstwa pejzażowego Hieronim Bosch wniósł też różne motywy, jak np. postacie obserwujące bocianie gniazdo albo samotna łódka z majaczącym w tle miastem. Bez ekstremalnego powiększenia tego fragmentu z prawego skrzydła „Pokłonu trzech króli” trudno jest dostrzec te wszystkie niuanse.
„A ja dosiadam świni! I diabłów sto mnie goni!”
Wszyscy znają fantastyczne i osobliwe stwory Boscha, te jego istoty przechodzące w przedmioty, pół-ludzi, pół-świńskie ryje, absurdalne hybrydy, potwory i stwory nie z tej ziemi (no chyba, że ktoś ma znajomego wyglądającego jak dzban na nogach, to przepraszam, w końcu różne są typy urody). Dlatego najmniej napiszę o tym tałatajstwie z piekła rodem, chociaż Till-Holger Borchert poświęca im cały rozdział.
Bosch był uważnym obserwatorem i inspirował się otoczeniem, na przykład wszechobecnymi chimerami. Zerznięte z „Iliady” Homera stwory w średniowieczu rzeźbiono na portalach kościołów czy kapitelach kolumn (pełniły funkcję apotropaiczną, taki ówczesny sekiuritas, odpędzały demony, ale gargulce robiły również za rynny). Najlepsze jest to, że za czasów artysty pojawiały się na malowidłach Sądu Ostatecznego znajdujących się w… salach sądowych. To dopiero retoryka wizualna: przyznaj się do winy albo wylądujesz w piekle!
Till-Holger Borchert zaznacza, że oprócz tego Bosch czerpał pomysły z herbów i insygniów, kronik świata, drzeworytów średniowiecznych oraz wizerunków szaleńców, a także drolerii (od franc. drôle – komiczny, dziwny), czyli scenek z groteskowymi postaciami, które od XIII wieku umieszczano jako komentarze do tekstu w iluminowanych manuskryptach.
Mordercze króliki Hieronima Boscha
Przeglądałam kiedyś francuskie manuskrypty z XIII wieku i trafiłam na drolerie z zającami, które dumnie niosą swoją zdobycz – myśliwego. Podobny motyw pojawia się u Boscha, przypomnijcie sobie, kogo upolował wielki uszaty w „Ogrodzie rozkoszy ziemskich”. W średniowieczu mordercze zające (np. strzelające z łuku albo odrąbujące mieczem łeb) były modnym motywem i symbolizowały gorliwego wierzącego. Jeśli odwracano role i zając atakował myśliwego, mogło to być postrzegane jako kara za grzechy. Pomyślcie o tym następnym razem, gdy będzie wciągać pasztet.
Prawdopodobnie Bosch i w tym był pionierem i jako pierwszy wprowadził do malarstwa drolerie z ksiąg, architektury ozdobnej i drzeworytu, chociaż oczywiście w typowej dla siebie makabrycznej formie. W późnym średniowieczu droleriami często były małpy i osły przebrane za mnichów (a w „Ogrodzie rozkoszy ziemskich” świnia w welonie zakonnicy molestuje biednego grzesznika), ale i osły grające na harfie albo lutni. Bosch wziął takiego grajka na tapetę i zrobił z niego swoją wersję trubadura: w „Kuszenia Św. Antoniego” ubrany w zbroję rycerską szkielet osła gra na harfie, ale jak na martwego rycerza przystało, nie dosiada rumaka, lecz oskubaną gęś po przejściach. Urocze.
Jako ciekawostkę powiem Wam, że i w naszym „Psałterzu floriańskim” z końcówki XIV wieku występują drolerie – psiogłowcy, którzy zdaniem Marco Polo mieszkają na Andamanach. Może to i dobrze, że obecnie nie możemy podróżować.
Hieronima Boscha portret uniwersalny wszystkich twarzy
Od XIV wieku w Niderlandach iluminowane rękopisy z droleriami, tapiserie i klejnoty były bardzo lubiane przez książąt burgundzkich, tak więc Bosch po raz kolejny bezbłędnie wstrzelił się w to, co się podobało. Jeśli chodzi o portrety vipów burgundzkich, Till-Holger Borchert zaznacza, że Bosch, w przeciwieństwie do Jana van Eycka, Hansa Memlinga, Rogiera van der Weyde’a, Jana Gossaerta czy Jana Vameyena, nie był portrecistą.
I to widać, bo na jego podobiznach fundatorzy z twarzy są podobni do nikogo, a na konkretną postać wskazują raczej herby niż rysy fizjonomii. Za to Bosch błyskawicznie łapał emocje, świetnie wychodziły mu szybkie szkice, karykatury, szczególnie ludu – żebraków, podróżnych, głupców.
Jednak są trzy obrazy, na których moim zdaniem Hieronim Bosch osiągnął najwyższy stopień zindywidualizowania facjat, no perły: siedzący w szopie zarumieniony pijaczyna („Pokłon trzech króli”), wyrazy twarzy (i oczu!) Rzymian, w tym pełnego współczucia mężczyzny w obroży („Koronowanie cierniem”), oraz znudzona życiem z idiotą kobiety w „Leczeniu głupoty”. Swoją drogą świetnie przedstawiony jest jej mąż, to jego szukanie wzrokiem widza, tak samo jak spojrzenie Jezusa w „Koronowaniu cierniem”, jest genialne.
Hieronima Boscha opowieści dziwnej treści i jeszcze dziwniejsze „ostoby”
Tryptyki Boscha można oglądać godzinami, od lewa do prawa, od gór do dołu, bo jak to bywa w malarstwie narracyjnym, na obrazach się dzieje i są przedstawione następujące po sobie zdarzenia (jeśli ktoś chce poczytać więcej o narracji i czasie w obrazach, to odsyłam do swojej książki).
Dodatkowo u Boscha występuje narracja szkatułkowa – opowieść w opowieści. Till-Holger Borchert jako przykłady takich ukrytych opowieści podaje obraz „Pokłon trzech króli”. Na pelerynie jednego z króli namalowana jest historia odwiedzin królowej Saby u Króla Salomona, wydarzenie, które w Średniowieczu uznawano za prefigurację nadejścia Trzech Króli. Z kolei na szkatułce trzymanej przez afrykańskiego władcę namalowany jest Abner przed Królem Dawidem, czyli jedna z zapowiedzi Pokłonu.
Bosch często korzystał ze znanych motywów, ale upychał je w zaskakującym kontekście. Na przykład pożyczył liść ostu z ryciny Alaerta Duhamela, który – jako rzeźbiarz i architekt – często dekorował nim budynki. I Bosch oset, tę pospolitą roślinkę, umieścił w nietypowym miejscu, jako ozdobę szaty, i tym samym stała się symbolem „egzotyczności” króla z dalekiej Afryki.
***
Mogłabym godzinami pisać o Boschu, tym bardziej, że moją najnowszą fascynacją są ukryte w jego obrazach przysłowiach. Jeśli chcielibyście, żebym kiedyś co na ten temat wrzuciła, to dajcie znak. Na dziś koniec, bo inaczej w ogóle nie sięgniecie po album Till-Holger Borcherta. Jest to zupełnie inny język i ujęcie twórczości Boscha niż prezentowane kilkadziesiąt lat temu przez Wilhelma Fraengera, który widzi Boscha bliżej gnozy i herezji. Dobrze znać oba albumy.
W każdym razie „Bosch. Zbliżenia” również mnie zachwycił, bo wreszcie mogłam pooglądać detale, które dotąd mi umknęły. Gdy byłam w Muzeum Prado, siłą rzeczy musiałam stać w kulturalnej odległości miliona lat świetlnych, a w internecie nie każdy fragment obrazów Boscha jest dostępny w tak wielkim powiększeniu. Jednak album ma jeden minus. Zabrakło porządnego indeksu, a przelatywanie 314 kartek w poszukiwaniu stron, na których omówiony jest konkretny obraz, jest mało wdzięcznym zajęciem. Wolę ten czas poświęcić na kolejną batalię online z kwarantannymi zakupami na stronie Auchan.
Na zakończenie wrzucam Wam zdjęcie, jak wyglądałam, pisząc pierwszą na Wernisażerii recenzję, która jednak bardziej przypomina felieton wernisażowy. I dobrze, bo inaczej byście nie pamiętali, kogo czytacie.
Album dostałam od portalu Rynek i Sztuka, bardzo dziękuję za tak piękny prezent!
3 komentarze
Przypadkiem trafiłam materiał smakowity jak sam Bosch. Aż by się chciało do Prado i jeszcze raz…
Bardzo się cieszę, że do mnie trafiłaś!! W takim razie koniecznie ponadrabiaj pozostałe teksty, bo piszę tylko o najlepszych wystawach i najciekawszych artystach 🙂
Świetny artykuł, widziałam Boscha w Lizbonie, ale do Madrytu pojadę, album zakupię, wszystko co pani napisała chętnie przeczytam