Kaja Wielowiejska: malarstwo jak ziemia czarne.
Zawsze mówię, że dla mnie czarny może być humor, chleb, kot i Mercedes, ale od wczorajszej wizyty w HOS Gallery do tego kwartetu dodaję obrazy Kai Wielowiejskiej. A to oznacza, że oficjalnie już zakończyłam koronabanicję, wróciłam z wakacji do życia, Warszawy i wernisaży. I otwarta w zeszłą sobotę, w ramach Weekendu Otwartych Galerii, wystawa „Ziemia” zainaugurowała mój powrót do wernisażowości.
Co znajdziecie w recenzji?
„Ziemia” Kai Wielowiejskiej to bardzo minimalistyczna i elegancka wystawa. Ja wiem, że „elegancka” to może dziwne skojarzenie, ale ta ponadczasowa czerń w połączeniu z klasycznymi formatami kwadratu i koła, dopracowaną kompozycją i nieprzeładowaną treścią aż się prosi o takie określenie – mała czarna w sztuce, abstrakcja na ramiączkach.
Jako osoba, która może ubrać się w czerń, pod warunkiem, że jest kolorowa, byłam przyjemnie zaskoczona, ile ten kolor w obrazach Kai Wielowiejskiej ma odcieni i faktur. Jest czerń, matowa, zasysająca jak czarna dziura (albo czarny odkurzacz), jest czerń błyszcząca, uwodzicielsko mrugająca niczym oko pociągnięte eye-linerem, jest czerń głęboka, ciężka, nadęta i jest czerń lekka, koktajlowa, jak koronką muskająca oko widza.
Poczwórne espresso albo czarne obrazy Kai Wielowiejskiej
Ale Kai Wielowiejskiej prace są zróżnicowane nie tylko pod względem czarni i kompozycji, ale i faktur. Przy okazji „Antynomii” Aleksandra Roszkowskiego, ostatniej przed wybuchem pandemii wystawą w HOS Gallery, pisałam: „kocham abstrakcje, wielbię dzieła monochromatyczne, czczę prace z mięsistą fakturą, po której, jak po schodach, można wspinać się wzrokiem”.
W przypadku prac Kai to już nawet nie jest wspinanie się po schodach, tylko zasuwanie ultranowoczesną windą, windą jak humor lub espresso czarną. Albo jak ziemia czarną, bo taki jest tytuł tej wystawy Wielowiejskiej. I rzeczywiście, patrząc na jej obrazy, myślałam o chodzeniu po lesie, wyschniętych pampasach, tak lubianych przeze mnie wulkanicznych wyspach i skałach (chociaż wolę stoki). Nic dziwnego, bo artystka wykorzystała „naturalnie” materiały, dostępne na ziemi: fragmenty kory, mchu, gałęzie, piasek, ziemię, zwęglone konary. . Co prawda jeśli nadal będzie tak postępować z naszą planetą, jak do tej pory, to niebawem równie „naturalnym” materiałem będą plastikowe foliówki.
Jedną z moich ulubionych prac była, jak to nazywałam na własny użytek, „popielniczka pełna petów”, ale szalenie zaintrygował mnie też inny obraz, który dzięki specyficznemu ułożeniu w okręgu badyli wygląda jak koło od wozu drabiniastego, zresztą sami oceńcie.
Na początku była czerń, potem też
Cieszę się, że tworząc tak organiczne prace, Kaja Wielowiejska na szczęście nie zdryfowała w stronę niebywale modnych ostatnio nijakich prac w duchu eco i zero-waste. Na szczęście, bo ile można bez opamiętania i oryginalności grzmocić ten temat, i to jeszcze wyłącznie na zielono.
Bardzo uspokajające są prace Wielowiejskiej, wyważone, a – przez te pomysły z materiałami – zaskakujące. Jednocześnie stosowanie formy kola sprawia, że w jakiś sposób kojarzą się z mandalą, mantrą. Bardzo też możliwe, że ja już osiągnęłam ten etap oświecenia, że wszystko kojarzy mi się z mantrą i medytacją. Oraz jedzeniem, żeby nie było.
Ale faktycznie u Kai Wielowiejskiej czerń jest uniwersalna, transcendentalna, wieczna; u niej czerń jest początkiem wszystkiego, źródłem, prajednością. Jej czerń i czarna ziemia nie kojarzą się z ziemią cmentarną, z prochu powstałeś i tak dalej. Czerń Wielowiejskiej nie jest przygnębiająca, żałobna, tak jak żałobna nie jest czarna kawa, bo czarna czekolada jest trochę żałobna, a przynajmniej mi jest zawsze po niej smutno – że zjadłam coś, co koło prawdziwej czekolady nawet nie stało.
Dobra sztuka jest jak trasa narciarska: musi być czarna
Status ontologiczny prac Kai Wielowiejskiej jest pewny jak pogoda nad Bałtykiem, czyli średnio. Nie mogłam zdecydować się, czy są to bardziej obiekty, przestrzenne obrazy czy może reliefy, ciekawa jestem, jak Wy je odbieracie.
Niezależnie od nazewnictwa na wystawie znajdował się również wielki „ziemski” oltarz-tryptyk (jeśli ktoś jeszcze nie czytał mojego tekstu o Francisie Baconie i jego tryptykach, proszę poprawić oczy i zasiąść do lektury). W oddzielnej sali, ogrodzona czarna kotarą, wyeksponowano jedyną instalację na wystawie. „Hello” to monumentalne op-artowskie oko, które zdaje się wodzić wzrokiem za widzem. W pozostałych salach widz ogląda sztukę, a w tej – sztuka widza.
W HOS Gallery zawsze są ciekawe wystawy, w tym jedna również czarno-czarna – Aleksandra Roszkowskiego „Antynomie” – i tak bardzo mi ich brakowało! Chociaż trzeba być sprawiedliwym i przyznać, że w trakcie tych miesięcy przymusowej izolacji zaistniało kapitalne zjawisko, które nazwałam sztuką w kwarantannie. Mimo wszystko cieszę się, że wszystko już wraca do normy, a w przypadku tej galerii normą są świetne wystawy. Oraz wernisaże, ale żeby powróciły z dawnym rozmachem, to musimy jeszcze chwilę poczekać.
***
Jest to pierwsza z krótszych recenzji dostępnych na stronie, do tej pory publikowałam je wyłącznie na fanapage’u. Jednak po półtora roku prowadzenia Wernisażerii zorientowałam się, że jest to beznadziejny pomysł. Nikt nie jest w stanie dokopać się do postów sprzed kilku miesięcy, nawet ja, równie dobrze mogłabym je publikować i potem usuwać. Spróbujcie znaleźć na fanpage’u mój wpis z recenzją wystawy Roszkowskiego, której fragment zacytowałam wyżej. Powodzenia.
Tak więc mam nadzieję, że sprawdzi się nowa forma, tj. postów-zajawek na Facebooku z linkiem do strony, na której jest pełna wersja tekstu i wybrane zdjęcia w lepszej rozdzielczości. Bo jak nie, to już sama nie wiem, co robić.