Wystawa Petrus Wandrey „Digitalism”, Muzeum im. Bolesława Biegasa w Warszawie.
Ponieważ lubimy miejsca, które lubimy, na kolejny wernisaż do Muzeum im. Bolesława Biegasa szłam z wielką radością. Wiedziałam, że nie zawiedzie mnie ta fenomenalna przestrzeń, która w rankingu moich ulubionych galerii w Warszawie pnie się w górę szybko jak wieżowiec Varso Tower. Jednak najważniejsza była możliwość ujrzenia po raz pierwszy na żywo prac Petrusa Wandreya, digitalnego artysty, mistrza pikseli i układów scalonych!
Co znajdziecie w felietonie?
Grudzień jest dziwnym miesiącem, i nie tylko dlatego, że kiedyś nazywał się „prosień”, potem „jadwent”, a u Kaszubów nadal jest to „gódnik”, od wstydliwego słowiańskiego przodka Bożego Narodzenia, czyli Szczodrych Godów. Nawet też nie dlatego, że wówczas obchodzimy Dzień Bez Przekleństw (17 grudnia) i Dzień Bez Bielizny (31 grudnia, wychodzi więc na to, że przynajmniej część kreacji Sylwestrowej powinniśmy mieć z głowy, jeśli bliska nam jest parafraza maksymy Seneki Młodszego: festum res sacra homini).
Grudzień jest dziwnym miesiącem, bo dzieje się w nim najwięcej, jakby wszyscy za wszelką cenę chcieli wyrobić się z dostarczaniem wrażeń do końca roku. W efekcie czego nabawiłam się przeziębienia i ominęło mnie w niedzielę długo wyczekiwane otwarcie wystawy w Królikarni „Pomnik. Europa Środkowo-Wschodnia 1918-2018”. Wszechświat pokarał za przedkładanie grzańca i jarmarku na Barbakanie nad wernisaże. Szczęśliwie do poniedziałku udało mi się poczuć na tyle dobrze, żeby wybrać się do Muzeum im. Bolesława Biegasa na wernisaż Petrusa Wandreya.
Dzieciństwo o(s)calone i cyfrowe
Jak się jest, tak jak ja, skrzywionym od małego dzieckiem humanistyczno-artystycznym z backgroundem technicznym, to są pewne wernisaże, na których się jest bardziej niż bardziej. Kiedy byłam mała, mój Tata, który był feministką, zanim stało się to modne, opowiadał mi bajki na dobranoc. A ponieważ były to czasy, gdy był wykładowcą na WAT, bajki te nie były o księżniczkach sprzątających po 7 leniwych brudasach, ani też o rudzielcach siedzących cicho (bo dzieci, ryby i syrenka Ariel głosu nie mają), a tym bardziej o miągwach czekających na księcia na koniu – może dlatego ja później na niego (tego nieparzystokopytnego) nie czekałam, tylko sama wolałam nabyć kilkaset koni, ale za to mechanicznych.
Mój Tata, człowiek techniczny i kreatywny, opowiadał mi bajki o… tranzystorkach i o układzie scalonym, który był biedny, bo miał jedną nóżkę mniej, więc inne tranzystorki się z niego śmiały. Bajka ta – jak zresztą i inne bajki mojego Taty – miała nauczyć mnie największej wartości w życiu: bycia sobą i nieprzejmowania się innymi. W każdym razie nic dziwnego, że z takim zapleczem z dzieciństwa wernisażu Petrusa Wandreya wyczekiwałam jak charakteryzatorka Halloween albo nerd gry Diablo Immortal na smartfona.
Nie lubię wernisaży nieżyjących artystów, ponieważ sensem wernisażu (oprócz podziwiania prac, spotkań towarzyskich oraz degustacji wina) jest możliwość porozmawiania z samym artystą. Lubię dowiedzieć się, co on sam myśli o swojej twórczości i czy myśli to, co krytycy chcą, żeby myślał, i czy ja myślę, że on myśli albo czy ja myślę to, co „krytycy” chcieliby, żebym myślała. A niestety Petrus Wandrey nie żyje już od 6 lat. Często pierwsze skojarzenie z jego wczesnym okresem to praca „Wiatr Wenus”, którą dał na urodziny swojemu ówczesnemu idolowi, Salvadorowi Dalemu, a która znalazła się potem w jednej z najbardziej znanych sal w Muzeum w Figueres – tej z sofoustą, czyli w Mae West Room.
Sztuka cyfrowa: najpierw Dali, później Atari
Na szczęście Petrus Wandrey zorientował się, że jest całkiem młody, pora więc przestać oglądać się na cokolwiek leciwy już surrealizm i wymyślić coś własnego. Zainspirowały go pierwsze gry na Atarii (mamy lata 70. XX wieku) i w ten sposób piksel, najmniejszy element obrazu, stał się podstawowym narzędziem i środkiem wyrazu artysty, który w 1978 roku ogłosił erę digitalizmu. Tak rozumiany przez niego „digitalism”, sztuka digitalna czy sztuka cyfrowa była punktem wyjścia w dalszym rozwoju twórczym. Petrus Wandrey poszedł krok dalej i stwierdził, że język cyfrowy jest językiem ponadpaństwowym, transkulturowym, ponieważ taka forma graficzna jest zrozumiała wszędzie na świecie (polemizowałabym z tym, ale powstrzymam się od uwag o analfabetyzmie wizualnym, bo inaczej nie przejdę do opisywania samego wernisażu Wandreya!).
Środek przekazu (piksel jako medium) staje się u niego przekazem. Nieprzypadkowo pobrzmiewa w tym unoszący się od dekady duch słów Marshalla McLuhana, jako że Petrus Wandrey najpierw miał koncepcje, a teraz odnalazł medium idealne do jej przekazywania, tym samym wpływając na ostateczny kształt przekazywanych idei. Tym bardziej, że artysta się rozkręca: piksel to za mało, po nim przychodzą diody, mikroprocesory, dyski, cała infrastruktura technologiczna.
Happy B-day, Mr. Wandrey. Sztuka cyfrowa i kultura popularna
Uwielbiam Petrus Wandreya za jego uwielbienie surrealizmu, pop-artu, nauki, technologii, ten nieustannie i z premedytacją popełniany mezalians elektroniki z pop-kulturą albo sztuki z polityką. W 2013 roku byłam w Paryżu na wernisażu „HEY! modern art & pop culture Part II” w Halle Saint-Pierre Museum, najbardziej psychodeliczno-kuriozalnym gabinecie osobliwości sztuki XX i XXI wieku, jaki kiedykolwiek widziałam. Wówczas zachwyciłam się na żywo szeregiem instalacji z Barbie-psychopatką Mariel Clayton, nieomal wdepnęłam w dywan z „ludzkiej” skóry, czyli hiperrealistyczną rzeźbę „Of Genuine Contemporary Beast”Renata Garzy Cervery. Do tej ostatnio często wracam myślami, tak miałam m. in. na znacznie późniejszym wernisażu Magdaleny Cybulskiej w galerii Xanadu, o którym piszę w felietonie wernisażowym „Niesamowitość i koszmar w malarstwie”.
Niedługo po „HEY! modern art & pop culture Part II” w Halle Saint-Pierre Museum byłam na wielkiej wystawie Roya Lichtensteina w Centrum Pompidou, więc za każdym razem, gdy jestem na wernisażu artysty grzebiącego w popkulturowych bebechach, myślę przede wszystkim o tych dwóch wystawach.
W przypadku wernisażu Petrusa Wandreya szybko przestałam myśleć, a zaczęłam oglądać. A było co, bo to druga jego pośmiertna wystawa (pierwsza była w Muzeum Zitadelle w Berlinie w 2014), prezentująca prace powstałe od połowy lat 80. Trudno mi o tym pisać, ponieważ najchętniej opisałabym każdy sitodruk, obiekt czy rzeźbę!
Oczywiście, że po tym, co w latach 60. zrobił Andy Warhol z zupą Campbell i Marilyn Monroe takie zwielokrotnienie symbolu kultury masowej w sztuce mało porusza, ale Petrus Wandrey robi coś innego. On nie tylko wyjmuje ten symbol z pierwotnego kontekstu i umieszcza w nowym, ale dekonstruuje go i tworzy rekonfigurację z innym, równie wyrazistym znaczeniowo konceptem, a wszystko przepuszcza przez digitalizm. Łączy sztukę cyfrową z pop-artem. Słynne inicjały Monroe rozłożone na czynniki pierwsze – składają się z litery M, która przypomina nomen omen rozłożone nogi. Dlatego też na każdej z części tryptyku „Memento Marilyn Monroe” znajdują się dwa najbardziej rozpoznawalne wizerunki aktorki z naniesionymi na nie M-nogami w butach na obcasie.
Sztuka cyfrowa w kulturze, czyli Mona Lisa na telefon
Wandrey cały czas stawia na własny pop-art. Łączy digitalność, czyli sztukę cyfrową i rezerwuar kultury (od dawnych wierzeń, stąd totemy i maski, przez ikony różnych epok, takie jak Mona Lisa czy właśnie Marlin Monroe), wplatając bóstwa współczesne – politykę, pieniądze, media, marki, rozpoznawalne loga, np. Lacoste, Milka, Chanel, Coca-Cola itd. Pop-art w sztuce Wandreya łączy wszystko, co dla współcześnie żyjących ludzi jest świętością, niezależnie od tego, czy jest nią postać z najsłynniejszego obrazu świata, symbol dolara lub tytuł gazety.
Bo to wszystko składa się na panoramę naszych czasów. Petrus Wandrey najlepiej przedstawił to w pracy „The New Art Times”: czy nam się to podoba, czy nie, obecnie Mona Lisa jest równie słynna, co czekolady od fioletowej krowy. Dlatego, jeśli zna się klucz, a jest nim nasz kod kulturowy, obcowanie ze sztuką Wandreya przypomina rozwiązywanie rebusów, szarad słowno-obrazowych, bazujących na dobrze znanych nazwach, pojęciach, sytuacjach, a tym samym oczywistych – dla nas! – skojarzeniach.
Gdy mężczyzna korzysta z usług call-girl, to do momentu spotkania jest nią dziewczyna bez twarzy, dzwoniący zna jedynie jej głos. Dlatego każda Mona Lisa na telefon zamiast twarzy ma słuchawkę, co jest – ponownie! – perfekcyjnym zwizualizowanie figury retorycznej, tym razem jest to synekdocha (głos = telefon).
To rycie Wandreya w poprzek różnych epok jest widoczne w cyklu prac, przypominających totemy z wizerunkami dawnych bóstw, przeniesionych do ery digitalnej, lub rzeźb, płaskorzeźb, obrazów i grafik z układów scalonych, będących wariantami masek Majów czy Azteków. Skrajnie nowoczesne pod względne materiałów obiekty wyglądają niczym starożytne maski, to właśnie jest sztuka cyfrowa, jak głosi tytuł jednego sitodruku – „Digi Art Mask”!
Jeszcze innym, odrębnym obszarem sztuki Petrusa Wandreya są bliskie mi, zwłaszcza z przyczyn zawodowych, rzeźby organiczno-technologiczne, czyli hybrydy układów scalonych z roślinami, takimi jak tulipan czy lotos.
Mów do mnie dolarami, czesz mnie bananami. Pop-art dla opornych albo sztuka cyfrowa na wesoło
W Wandreyu ujmują mnie jego zabawy z tytułami, nieprzetłumaczalne na język polski kolaże lingwistyczne! Zbudowane z układów scalonych dwie choinki (nieprzypadkowe zielone niczym dolar), z których pierwsza ma napis „¥ € $ We Can”, przy czym „Yes” tworzy ciąg znaków jena, euro i dolara. Druga choinka ma napis-parafrazę hasła Baracka Obamy: „¥ € $ We Pay”. Tytuł „Evergreen”, czyli wiecznie zielony, dosłownie odsyła do niegubiących igieł drzew, a metaforycznie oznacza coś nigdy niewychodzącego z mody. A takim niesłabnącym od lat przebojem są… pieniądze.
Inny przykład to cykl trzech sitodruków z cyfrowymi gracjami w bikini, tytuł każdej jest łacińskim cytatem, jego humorystyczną trawestacją lub językową stylizacją (które ja też, jak widać, uwielbiam i stosuję).
Wandreyowska gracja nr 1, „In Vino Veritas”, ma mocno pikselową fryzurę niczym kiść winogron i kostium z ich liści; gracja nr 3, „In Banan Sanitas”, ma podobny anturaż, tyle że, jak się można domyślić, z bananów; gracja nr 2, „Olivia Pax”, tytułem nawiązująca do gałązki oliwnej jako symbolu pokoju na świecie, ma bikini z symbolem ziemi, natomiast jej włosy to gałązki oliwne.
O Wandreyu mogłabym pisać i pisać i najchętniej umieściłabym o wiele więcej zdjęć, ponieważ to jeden z moich ulubionych rodzajów sztuki – „niepoważny”, zaskakujący, rozbrajający w swoich skojarzeniach, wizualnie, ale też i werbalnie, puszczający oko do odbiorcy. Co nie znaczy, że za jego pikselami nie kryje się niekiedy solidna krytyka i rozczarowanie politykami.
Why so serious? Niepoważna sztuka cyfrowa
Petrus Wandrey bawi się światem, kulturą, swoim odbiorcą, bawi się sobą (jego autoportret to połączenie maski oraz kodów QR!), bawi się pozą bycia serio artystą, bawi się kreowaniem na poważnego KOKS-a (Kulturalnego Obytego Konesera Sztuki, którego sztuka nie może bawić; może go śmieszyć, ale wówczas to nie sztuka, tylko szmira). A Wandrey na to mówi: a figę, jesteś w galerii, nie w urzędzie skarbowym, uśmiechnij się i baw się dobrze!
Dla kogo Petrus Wandrey na pewno nie jest: dla osób, które łączą sztukę wyłącznie z inteligencją, a łączenie jej z emocjami albo poczuciem humoru wydaje się im równie irracjonalne, jak próba uchwycenia smaku umami podczas wciągania kawałka comté (SPOILER: da się!).
Osoby, dla których sztuka współczesna ma być – ponownie – jedynie przedłużeniem ich erudycji, mogą być trochę zdegustowane (to nie jest sztuka współczesna, bo obraża moją inteligencję), podobnie jak osoby z kręgu „nie rozumiem, o co mu chodzi” (to jest sztuka współczesna i obraża moją inteligencję), tak samo zresztą jak i osoby z kręgu „czy on tak na serio” (to jest sztuka współczesna i obraża moją inteligencję).
Petrus Wandrey wybiera ludyczność i serwuje sztukę, która ma dostarczać rozrywki i być wolna od służby ludzkości, co nie znaczy, ze bezrefleksyjna. Niech zaskakuje, sprawia przyjemność, usuwa wzniosłość i egzaltację. Nie mam pojęcia, jak bliska Wandreyowi była retoryka, ale gdybym miała wytłumaczyć, czy da się zastosować gradację opadającą w sztuce, to wskazałabym na jego dowolną pracę.
Petrus Wandrey ciacha patos, przycina świętości do codzienności. Baw mnie i zbaw mnie, amen.
W swojej konwencji zabawy a także kolażowości wpisuje się w dadaistyczne fundamenty negowania tradycyjnego porządku kultury (w tym sztuki), konwenansów, realizmu i powagi, chociaż u Wandera nie ma przypadkowości i spontaniczności typowej dla dadaizmu, jest raczej techniczna precyzja skojarzeń. Jeśli już wkłada słowa – a raczej obrazy-symbole – do kapelusza, to, w przeciwieństwie do Tristana Tzary, nie wyciąga ich na chybił-trafił, tylko podaje digitalnej (cyfrowej) semantycznej obróbce.
***
To był jeden z wernisaży, podczas których byłam tak pochłonięta sztuką, że nie do końca zwracałam uwagę na towarzystwo – sama nie wierzę, że to piszę, bardzo wszystkich obecnych przepraszam.
Oprócz znajomych rzeźbiarzy – równie jak ja zachwyconych totemami – było kilka osób mniej lub bardziej z aktorstwem (albo modelingiem), a także właściciel Sabatier, niemieckiej galerii związanej z Petrusem Wandreyem. W porównaniu do ostatniego wernisażu w Muzeum im. Bolesława Biegasa, o którym pisałam w felietonie wernisażowym „Muzea, galerie, ambasady – różne obiegi sztuki”, było trochę mniej osób, co mi akurat odpowiadało. Za to postumentów z rzeźbami było tak dużo, że przy większej liczbie gości obawiałabym się, że ze względu na nerwowe rozglądanie się i szacowanie odległości do najbliższej pracy znacznie spadłby komfort rozmowy i samego przebywania na wernisażu.
Jedna rzecz mnie szczególnie zachwyciła, zwłaszcza w kontekście mojej traumy po niedawno opisanym wernisażu w innej galerii – doskonale przygotowany (merytorycznie i wizualnie) katalog! Bardzo lubię, kiedy galeria dba o gości i oferuje im możliwość zapoznania się z opisem prac bezpośrednio na miejscu, a nie zrzuca na nich obowiązek histerycznego wyczekiwania bliżej niesprecyzowanej daty narodzin katalogu sto lat po otwarciu wystawy.
I tym razem nie zabrakło doskonałego wina i wody Perlage, która ponownie była partnerem wydarzenia, objętego honorowym patronatem przez Ambasadę Republiki Federalnej Niemiec, pozostali partnerzy to Dominika J. Rostocka i Unidos. Choć podczas wernisażu było tło muzyczne, to niestety nie był to – jak poprzednio – muzyk grający na żywo.
Zdaję sobie sprawę, że przy tak intensywnej i wymagającej wizualnie wystawie jak Wandreya, krążenie wśród bardziej inwazyjnych dźwięków mogłoby doprowadzić do przeciążenia informacyjnego, pojęcia, które choć robi karierę dopiero od kilku lat, Alvin Toffler stworzył na początku kluczowej dla Wandreya dekady, a dokładnie – w 1970 roku.
A ja tym felietonem wernisażowym kończę 2018 rok, pierwszy rok pisania Wernisażerii.